Temat koncertów rapowych w niespełna 45-tysięcznej mieścince, której daleko do miasta wojewódzkiego nawet przed 1999, był dosyć drażliwy przez większość mojego dzieciństwa. Pamiętacie te czasy, kiedy kupowało się płytę, a na niej widniały wypisane daty i miasta koncertów danego artysty? Miałem wrażenie, że robią tak tylko po to, żeby dokopać mi i mojemu kochanemu, notorycznie pomijanemu, miastu. A przecież w Skarżysku było (i – mimo przeciwności losu – nadal jest!) miejsce, w którym można organizować tego typu imprezy.

Klub Semafor, bo o nim mowa, sekundę po wejściu wita plakatami promującymi koncerty ze wczesnych lat dwutysięcznych. A to Myslovitz, a to Cool Kids of Death, Indios Bravos, Kazik, Habakuk, Corruption. Ciekawostka: parę lat temu gadałem facebookowo z rockowym zespołem Pampeluna, pochodzącym z – oddalonego od Skarżyska o jakieś 3/4 Polski – Kołobrzegu. Pożegnali się ze mną słowami „Do zobaczenia w Semaforze”. Czyli klub swoją renomę ma.

A jednak rapowych koncertów z jakiegoś powodu nikt organizować nie chciał. Nauczycielka mówiła, że jeszcze „nie tak dawno” (czyli parę-paręnaście lat przed moim przyjściem do gimnazjum) miasto było zdominowane przez punków. Być może tutaj trzeba upatrywać niedostatku gigów rapowych przy jednoczesnej popularności tych rockowo-alternatywno-reggae’owych.

Lata 2009-2010 były dla skarżyskiego hip-hopu przełomowe, bo wówczas dwóch zajaranych rapem chłopaków (przy okazji raperów – Ogas i Max (tak, wiem, że nic Wam te ksywy nie mówią, ale nie byłbym sobą, gdybym nie dał chwili internetowej atencji ludziom, którzy tak wiele zrobili dla mnie i mojego gustu muzycznego)) organizowało w Semaforze hip-hopowe koncerty. Przyciągnęli między innymi Pokahontaz czy DonaGuralEsko. Dziś pójść na ich koncert to żadne wyzwanie – jeśli grają w twoim mieście, to wstajesz z kanapy, idziesz i jesteś. Ewentualnie wsiadasz w pociąg. Ale z perspektywy małolata, który nie mógł jeździć samemu poza granice miasta, takie koncerty to podróż w inny wymiar. Były tak dużym wydarzeniem, że nawet jeśli się akurat kogoś nie słuchało albo nie lubiło, to i tak słuchać i lubić się zaczynało. Bo grał koncert, a na koncert się szło, wiadomo. Całe miasto szło, to ty nie pójdziesz? Pójdziesz.

Teraz robimy fast forward. Mamy 2023 rok, już dawno nikt nie robił pełnowymiarowego koncertu rapowego w Semaforze. Za to regularnie odbywają się tak zwane „Skandale” (znów: organizowane przez lokalnego rapera – Fabka). Sekundę temu (11 lutego) miała miejsce piąta edycja.

Ciężko jednoznacznie określić, czym tak naprawdę Skandal jest. Z jednej strony – koncert, bo ewidentnie to występy są gwoździem programu. Ale na miejscu okazuje się, że – liczący kilkanaście składów i raperów – line-up trzeba traktować z dystansem. Artyści wchodzą na scenę w najwidoczniej przypadkowej kolejności, która ujawniona zostaje w zasadzie dopiero w momencie zapowiedzenia ich przez mistrza ceremonii. Grają też składy pierwotnie w line-upie niewymienione. Z drugiej strony – to klasyczny melanż (ależ źle się to słowo zestarzało), na którym występujący grają przeważnie cztery kawałki i oddają teren kolejnej ekipie. Ludzie tańczą, gdzieś się ustawia kółko ziomeczków freestyle’ujących pod beatbox lub boom-bapy z telefonu, poza tym na scenę losowo wbijają jakieś typy, biorą mikrofony i udają hypemanów albo nawet nie, po prostu stoją i baunsują. W międzyczasie po publice chodzi kamerzysta – tu druga ciekawostka: również lokalny raper, Golab – i nagrywa ludzi krzyczących „Skandaaaaaal!” do kamery.

Po piątym Skandalu mam kilka refleksji. Pierwsza jest taka, że bardzo dobrym pomysłem (albo losowanie było wyjątkowo szczęśliwe) jest „przeplatane” ułożenie składów i raperów. Prawie wszyscy występujący wpadają albo do szufladki uliczno-klasycznej, albo do współczesnej – i na scenie dostajemy reprezentantów obu szufladek naprzemiennie. Ktoś ci nie pasuje? To idź na piwo albo na szluga, pogadaj z kumplami – sety są na tyle krótkie, że jest szansa, że kiedy wrócisz, będzie już występował ktoś fajniejszy. Kolejna rzecz: częste przerwy na beatbox, freestyle i wszystkie pozostałe elementy, dzięki którym grupy odbiorców i nadawców się mieszają. W zasadzie brakowało tylko ścianki do malowania i byłoby 1520 Sedgwick Avenue.

Można i trzeba narzekać na boleśnie bezbecznego prowadzącego, na nierówny momentami poziom koncertów (w moich uszach najciekawiej wypadli ci najmłodsi), na różnie brzmiące mikrofony. Ale to wszystko nieważne. Skandal to impreza dobrze zorganizowana, oferująca przegląd lokalnej sceny, kończąca się później niż o północy, wzbogacona o szczytny cel (na miejscu można było wpłacać na operację ziomka po porażeniu mózgowym). To jest hip-hop. Szanuj swój lokalny Skandal, jeśli go masz.