Czytanie „Sokoła maltańskiego” niemalże wiek po jego wydaniu jest ciekawym doświadczeniem. Powieść Dashiella Hammetta z 1930 roku nadal zachwyca tempem akcji, a prostowanie kolejnych poplątanych ścieżek fabuły sprawia, że trudno się od niej oderwać. I choć za jej kultowość w dużej mierze odpowiedzialna jest nakręcona dekadę później ekranizacja Johna Hustona z Humphreyem Bogartem w roli głównej, to materiał książkowy jest na tyle dobry, że był to już trzeci (!) film na jego podstawie. Nie zmienia to faktu, że pióro Hammetta w wielu miejscach brzmi przestarzale – co oczywiście nie jest dyskwalifikującym zarzutem, lecz powinniśmy mieć to na uwadze.
Historia powieści toczy się wokół Samuela Spade’a – prywatnego detektywa, do którego zgłasza się pani Wonderly, poszukująca swojej siostry, omotanej przez niebezpiecznego i nieprzewidywalnego kryminalistę. Dość szybko okazuje się, że Spade zostaje wplątany w niezłą kabałę: są trupy, dochodzi do niejednej bójki, w tle mamy osoby z półświatka, a sam bohater balansuje na granicy prawa, zadzierając jednocześnie z gangsterami oraz organami ścigania. A to wszystko dla tytułowego sokoła maltańskiego – drogocennej statuetki poszukiwanej niemal równie intensywnie co Święty Graal.
Zostawmy jednak fabułę – na pewno styl pisania Hammetta niejednokrotnie sprawia, że możemy się cofnąć do czasów, kiedy niezwykle szczegółowe opisy postaci i miejsc były standardem. Przykład łatwo znaleźć na pierwszych stronach:
Była wysoka, smukła i gibka, o figurze zupełnie bez kantów. Trzymała się prosto, piersi podając do przodu, nogi miała długie, dłonie i stopy wąskie. Ubrała się w dwa odcienie niebieskiego, dobrane do oczu. Włosy kręcące się pod rondem granatowego kapelusza były ciemnorude, pełne wargi jaśniały czerwienią. W łuku trwożnego uśmiechu błyskały białe zęby.
Spade wstał z ukłonem, dłonią o krzepkich palcach wskazał dębowe krzesło z podłokietnikami przy swoim biurku.*
Niepozostawianie czytelnikowi żadnego miejsca na własną interpretację lub może inaczej: pomoc w tym, by wszystko dało się idealnie odwzorować w wyobraźni, ma oczywiście swój urok. Przyznam jednak, że niejednokrotnie kręciło mi się w głowie od tego nawału detali, szczególnie gdy Hammett wplatał je nawet w momentach, gdy akcja przyśpieszała.
Druga sprawa to sam główny bohater, który jest iście pre-bondowską kreacją. Spade to prawdziwy samiec alfa. Bez względu na to, czy stoi naprzeciw prokuratora, gangstera, współpracownika czy klienta, w rozmowach jest ostry, uwielbia szydzić, odpowiadać półsłówkami czy ignorować interlokutorów. Raczej nie wzbudza sympatii, choć niewątpliwie wyróżnia się charyzmą, zmuszającą do posłuchu. Kiedy trzeba, potrafi przywalić w mordę, a pozbawianie przytomności swoich przeciwników w taki właśnie sposób zdaje się być jego specjalnością. Nigdy nie okazuje słabości, błyskawicznie usprawiedliwia wszystkie swoje podłe zachowania, a sam – przynajmniej w swoim mniemaniu – nie popełnia błędów. Jest to postać na swój sposób magnetyczna, lecz jednak odrażająca i z pewnością będąca produktem swoich czasów, gdy „prawdziwi faceci” byli w cenie.
Właśnie, faceci – bo to oni grają tu najważniejsze role. Mimo że wśród postaci z „Sokoła maltańskiego” kobiety także zajmują znaczące miejsca, są raczej obiektami, nad którymi panowie muszą roztaczać opiekę. Bohaterki są kochliwe, działają impulsywnie i irracjonalnie, kierując się raczej emocjami aniżeli rozsądkiem. Niemalże w każdej damsko-męskiej scenie panowie nie tylko traktują je z wyższością i z łatwością przekonują je do swoich racji, ale za ich słowami idą też czyny: taksują je wzrokiem, oceniają ich fizjonomię, ale nie przegapiają szansy, by je dotykać, obejmować i przytulać. To, co kiedyś uchodziło prawdopodobnie za szarmanckość, teraz przyjmujemy raczej skonfundowanym uniesieniem brwi. Nie zrozumcie mnie też źle: nie ma tu typowego smalcowania rodem z socialmediowych komentarzy czy uwłaczających kobietom opisów pisanych piórem niewyżytego wujasa – Hammettowi jednak daleko do Ziemiańskiego z „Achai”. Niemniej to kolejny element powieści, gdzie wiek od premiery zrobił swoje.
Podkreślam jeszcze raz – nie winię autora za to, jak wyglądał świat w Stanach Zjednoczonych pod koniec trzeciej dekady XX wieku, gdy pierwsze odcinki „Sokoła maltańskiego” zaczynały ukazywać się w magazynie „Black Mask”. Tym bardziej że to powieść gatunkowa, mająca na celu raczej zabawianie czytelnika, a nie prowokowanie do rozmyślań. Dzieło Hammetta na pewno miało wielki wkład w to, jak ukształtowały się późniejsze czarne kryminały, a szczególnie cechy Sama Spade’a da się znaleźć wśród innych detektywów stojących naprzeciwko wszystkim. To właśnie dlatego „Sokół maltański” wciąż pozostaje książką wartą uwagi.
*cytat: Dashiell Hammett „Sokół maltański” (przekład: Tomasz S. Gałązka, Wydawnictwo ArtRage, 2024)