Ta książka uświadomiła mi, że nie lubię Commona.
Bity i rymy potrafią uwierzytelnić dziwne stwierdzenia oraz dorzucić ogrom charyzmy do tonu danej wypowiedzi. Czasem dopiero czytając tekst „na sucho” możemy dopatrzeć się, jakie głupoty wygadują raperzy z całego spektrum sceny. Może w opisywanym przypadku nie znajdziemy wielu bzdur sensu stricto, ale One Day It’ll Make Sense pokazała, że Common bez bitów jest dla mnie nie do wytrzymania. Oczywiście: jest jednym z najważniejszych raperów ostatnich 30 lat, wydał w swoim życiu niepodważalne klasyki gatunku i stał się jedną z ikon kultury hip-hopowej. Tym niemniej – po lekturze tej autobiografii odnoszę wrażenie, że nie polubiłbym go prywatnie.
One Day It’ll All Make Sense wypełniona jest truizmami o miłości, wierze, przeznaczeniu i całej reszcie idei podanych w sposób pasujący do inspirujących obrazków z Facebooka. To bywa wręcz bolesne. Common brzmi okrutnie kaznodziejsko, co chwila zasypując czytelnika „prawdami objawionymi”. Słowo „miłość/love” odmieniane jest przez wszystkie przypadki i używane we wszystkich możliwych znaczeniach. Cokolwiek teraz sobie pomyślałaś/pomyślałeś w związku z tym słowem – Common na pewno zawarł to w swojej autobiografii.
Co jednak uderza najbardziej, to jednoczesny strach przed zaszufladkowaniem. Najpierw zostajemy zasypani kombinacją wrażliwości, miłości, poezji, życia duchowego, wdzięczności etc. etc., by następnie za każdym razem autor obowiązkowo dodawał coś w stylu „ale pamiętajcie, jestem ulicznikiem z Chicago, mam swoje za uszami i popełniałem błędy”. Nie mam problemu z tym, że Common jest generalnie dobrym człowiekiem i osiągnął wiele, nie kolekcjonując stosu trupów w szafie. Natomiast w One Day It’ll All Make Sense tak często podkreśla swoje „winy”, że odnoszę wrażenie, że on się zwyczajnie wstydzi swojego „grzecznego” wizerunku, jednocześnie kultywując go przez długie akapity. Schemat „kocham swoją mamę i jestem wrażliwym poetą, ale pamiętajcie: jestem też twardzielem!” powtarza się zdecydowanie zbyt często, nudząc i odpychając czytelnika oczekującego wrażeń i emocji. Ani lekcje o uczuciach, ani uliczne historie nie są na tyle głęboko eksplorowane, by wzbudzić jakąkolwiek reakcję. Rozdział za rozdziałem moje uczucie zawodu wzrastało, miałem wrażenie że czytałem książkę self-help niższych kategorii, a nie autobiografię rapera z 30-letnim stażem.
A skoro wspomniałem o mamie… Ona dopisała się do każdego rozdziału. Dosłownie – każdy rozdział zawiera fragment napisany przez Mahalię Ann Hines, matkę Commona. I co ciekawe – jej teksty czytało mi się dobrze, były przyjemną odmianą od truizmów syna. Jest to dziwny zabieg (może należy go też nazwać odważnym?), ale w mojej opinii ładnie zagrał w perspektywie całej książki. Chociaż czytając recenzje w Internecie – mogę stanowić mniejszość w tej ocenie.
Nie rozumiem relacji Commona z ojcem i nie czuję, by została ona odpowiednio zgłębiona. Biorąc pod uwagę z jednej strony wszystkie wydarzenia z życia rodziny Lynnów (nie zdradzę jakie, napiszę tylko: nieprzyjemne), a z drugiej udział Lonniego Lynna Seniora w wielu albumach syna – chciałbym przeczytać, jak relacja rodzicielska się odradzała, czy pęknięcia kiedykolwiek zostały na stałe wypełnione, czy Common odczuwał złość na ojca w późniejszych latach życia. Tego tutaj nie dostaniemy. Ale za to w kosza se pograli. Słodko.
Niewiele jest pikantnych historii ze świata rapu. Nie dowiemy się, o czym rozmawiał Common z Ice Cube’em, gdy spotkali się pierwszy raz po wymianie dissów. Przeczytamy co najwyżej, że jego kumpel oraz Mack 10 prawie się pobili, a pokój zaprowadził Fat Joe w stylu prawdziwego mafijnego dona. Przeczytamy też, że Common i ekipa pewnego razu pobili się z kimś w trakcie występu. Przeczytamy, że Psycho Les z Beatnuts zapomniał zatankować auto podczas trasy koncertowej i jej uczestnicy musieli, o zgrozo, nocować w najbliższym hostelu. Jak się pracowało z J Dillą? Jak się pracowało z Kanye Westem? Jak doszło do współpracy z Canibusem? Jak wygląda jego relacja z Nasem? Jakim człowiekiem jest Shaq? Co oznaczała dla Commona obecność na Stakes Is High lub Mos Def & Talib Kweli Are Black Star? Jak odebrał wers na The Black Album Jaya-Z? Tego w tej książce nie znajdziecie. Podobnie: bogate życie uczuciowe głównego bohatera, związki z Eryką Badu, Taraji P. Henson i Sereną Williams ograniczone są do błahej „magii” i „bliskości dusz” czy innych tego typu banałów.
Każdy rozdział otwiera list do innego adresata. To są w moim odczuciu najnudniejsze momenty książki. Jaki jest sens umieszczać list do kumpla i pisać mu, jakim był/jest wspaniałym człowiekiem, jeśli nie zawiera on żadnej historii, która mogłaby zaciekawić czytelnika? Czasami Common pisze dla samego pisania, onanizując się synonimami wielkich słów, nie zapewniając czytelnikowi żadnego mięsa, żadnego punktu zaczepienia, żadnej możliwości zaciekawienia.
Jak na kilkaset stron i 39 lat życia do opisania, dostaliśmy wielkie nic. Masę słów i historii, które w gruncie rzeczy znaczą za każdym razem to samo. Linijki mające zgłębiać życiowe lekcje i wartości, okazują się memami „smacznej kawusi życzy Teresa”. Bardzo się zawiodłem. Właściwie najbardziej zadowolony jestem z powrotu do muzyki Commona, który wywołała ta książka. Okazuje się, że Finding Forever i One Day It’ll All Make Sense (album muzyczny z 1997, żebyśmy mieli jasność) to świetne dzieła, niesłusznie przeze mnie odrzucone na lata! Autobiografię możecie sobie odpuścić.
Na marginesie: podobną drogą twórczą co Common podąża w ostatnich latach Method Man. Jestem przekonany, że on potrafiłby przekazać swoje lekcje w mniej pompatyczny i nadęty sposób, zaprezentować swój sukces i przemianę szczerze i skromnie. I nie musiałby co drugi akapit podkreślać „ale pamiętajcie: jestem też twardzielem z ulic!”. Na styczeń zaplanowałem lekturę książki Black Thoughta, obym się ponownie nie zawiódł.