„Łajzol Serious” to album, który z jednej strony jest podsumowaniem dotychczasowych dokonań członka JWP, a z drugiej brzmi, jakby nagrywał go dwudziestolatek. Nie dlatego, że autor przechodzi przez kryzys wieku średniego, ale też nie dlatego, że jego pierwsza solowa płyta to powiew świeżości w dotychczasowej dyskografii. Raczej z powodu obecności na tym albumie wielu trendów aktualnie obecnych w głównym nurcie, który ci dwudziestolatkowie tworzą.

W 2017 roku Łajzol razem z kolegą ze swojego macierzystego składu – Kosim, powołał do życia duet Jetlagz. Ekipa kojarzona do tej pory z korzennym, klasycznym rapem chciała w ten sposób otworzyć się na nowe brzmienia. Eksperyment się udał. Do tej pory pod nowym szyldem ukazały się dwie długogrające płyty, a na nich wiele świetnych piosenek. Poszerzyło się spektrum podkładów, wachlarz flow, a do tego panowie się nieźle rozśpiewali. Super, ale jeśli zwieńczeniem tej drogi ma być „Łajzol Serious”, to liczyłem na więcej.

Coś poszło nie tak, jeśli finałem „eksperymentów” jest znalezienie się w mainstreamowym poprapie. Sam nie mogę się nazwać fanem tej estetyki, ale wśród jej przedstawicieli potrafię znaleźć coś dla siebie. Idiotyczne byłoby krytykowanie autora za to, że obrał jakąś konwencję. Zawsze krytyka realizacji, nigdy krytyka wizji. Jednak jeśli chodzi o realizację, to weteran popadł w te same pułapki, co wielu ze wspomnianych dwudziestolatków.

Przede wszystkim Łajzol ma mało do powiedzenia i prezentuje się jako niezbyt interesująca postać. Łatwo mi jest się identyfikować z wieloma tematami poruszonymi na tym albumie, ale czy któryś z nich jest ujęty w taki sposób, aby faktycznie emocjonalnie przemawiał? W „Wake & Bake” Łajzol nie ma do powiedzenia o jaraniu nic, czego byś nie słyszał sto razy. „Jest G” to tak samo nieinteresujący zbiór myśli. Teksty, z których nie zapamiętujesz ani jednej linijki. Tak wiem, muzyka, nie wiersze. Autor faktycznie nieźle śpiewa, ma sporo charyzmy, bity nie są najgorsze i ostatecznie faktycznie te kawałki jakoś dają radę. Są okej, ale nie zapamiętasz ich na długo.

Dla mnie prawdziwym testem jakości jest „Quality time”, który również jest utrzymany w tej samej stylistyce. To coś, czym powinienem się jarać. Numer o FOMO, ucieczce z miasta, odnajdywaniu się wśród natury. Przecież dopiero co na płycie Dwóch Sławów zachwycałem się najbardziej trackiem o dokładnie tej samej tematyce. Nawet byłem w tym roku na Klimczoku, więc siedzę na kanapie jak DiCaprio i pokazuję palcem na monitor. Jeśli coś miałoby do mnie trafić, to właśnie ta pozycja. No i nie będę ukrywać, że w jakimś stopniu trafia, to na pewno mój ulubiony kawałek z tej płyty, ale czy jest rzeczywiście świetny? Nie sądzę, żeby został ze mną na dłużej w takim stopniu, jak wspomniane „Dziś nie możemy umrzeć”. Jeśli miałbym faktycznie coś wyróżnić, to chyba tylko śpiewane intro i outro, które wypada naprawdę dobrze. Bit nie porywa, zwrotki są przeciętne. Refren niezły, mimo tego „o o o o”, które zawsze mnie irytuje.

Warto jeszcze wspomnieć o „Super Glue” i „Familia Gang”. Pierwszy to zebranie całego JWP, które każdy z członków musi mieć na swojej płycie. Tym razem w bardziej popowej odsłonie niż zwykle, chociaż pod względem tekstowym nie ma tu niczego nowego. Czuć ducha warszawskiego kolektywu, który był główną przyczyną tego, że singiel zachęcał do sprawdzenia reszty numerów i spędzenia większej ilości czasu z ludźmi z monitora. Tym sposobem „Super Glue” wygrywa, bo na pewno nie nudnym bitem Szczura, ani próbami śpiewania Erosa. Z takim głosem pewnie faktycznie trudniej jest się wyrobić niż na przykład gospodarzowi, ale to słabe wytłumaczenie. Vinnie Paz daje radę zaśpiewać, a ma w barwie głosu jeszcze więcej denaturatu. Jednym słowem: to na pewno nie jest najlepszy numer JWP, ale jeśli Pan jest fanem, to będzie Pan zadowolony.

O „Łysolu z Brazzers” nie będę się rozpisywać, bo Hubert Ujazdowski już wziął go na tapet w swoim artykule. Zatem ze strefy poprapowej został nam jeszcze „Familia Gang”. To byłby kolejny numer z tej samej serii, co opisywane wcześniej, ale mnie interesuje w nim jeden nieistotny aspekt, który rozłożę na czynniki pierwsze. Muszę się czegoś złapać, bo nie ma tu nic, co byłoby chociaż trochę ciekawe. Tytuł „Familia Gang” to trochę oszustwo, bo tak naprawdę w refrenie słyszymy „Familia, a nie żaden gang”, co razem z intrem: „Dziś co drugi kurwa w gangu” czyni ten kawałek jakąś spóźnioną polemiką z Bedoesem i jego gangiem 2115. Chyba każdy, kto kilka lat temu zesrał się o nazywanie 2115 „gangiem”, zdążył już po wszystkim się podetrzeć (bo o mycie rąk nie podejrzewam wszystkich raperów).

Polemika z Bedoesem to jedno, ale to podsunęło mi inną myśl. Czym tak naprawdę różni się Łajzol na tej płycie od bydgoszczanina? Jeden robi „kle kle kle”, a drugi „gę gę gę”. He he he. Poza tym, że wybrał na swój symbol inny gatunek ptaka, to po części wpisuje się w ten sam nurt rapu, co Bedoes. Do tej pory pisałem o tym, jak popowym brzmieniem dostosowano część utworów do głównego nurtu, ale poza nim na reszcie płyty można znaleźć sporo arcypopularnego emo rapu, którego kluczowym przedstawicielem obecnie jest właśnie Borys. Odpowiedź członka JWP, którą można streścić w wersach „familia, a nie gang” i „poezja zamiast pistoletu” wcale nie jest żadnym zaprzeczeniem tego, jakie wartości reprezentuje jego młodszy kolega po fachu.

W kawałkach, które opisałem do tej pory, Łajzol prezentował spójną ideologię, którą najtrafniej można określić dwoma słowami: romantyczny hedonizm. Jednak część utworów staje w opozycji do tego światopoglądu. W „Żądzy żądzy” w refrenie słyszymy kontestację „Modlimy się wszyscy do boga, dragów, golizny i bogactw”. Problem jest tylko taki, że zaraz przed tym kawałkiem, jest modliwa do golizny („Łysol z Brazzers”), a po nim modlitwa do „dragów” („Wake and Bake”).

Miłość, rodzina, poezja? Jak one się mają do tytułowej postaci „S(z)waggera”, czyli maczystowskiej figury zarobasa, który wywodzi się z ulicy i jej „zasady” wyznaje? Figury na tym etapie tak skompromitowanej, że nawet w samym rapie wielokrotnie ją parodiowano, czego przykładem jest rewelacyjny „Darek” Bobera. Chociaż sam się zastanawiam, czy u Łajzola to też nie jest parodia, bo mało znam ludzi, których można traktować poważnie, a walą trzy wiadra z rana albo co gorsza „inwestują” w Bitcoiny.

Taka dychotomia obecna na płycie Łajzola jest podstawą emo rapu. Bedoes nawija o gnatach, gangach i Gucci, ale nawija też o miłości, dzieciach z domu dziecka i pomaganiu innym. Nie wiem, jak w takim razie może polemizować z kimś, kto ciągle polemizuje sam ze sobą, a do tego jest twarzą nurtu, w który członek JWP chce się wpisać.

Ja bym to nawet przeżył, ale pruje się o to też ze względu na strukturę albumu. Jeśli „Żądza żądzy” byłaby na końcu, to stanowiłaby jakiś ideologiczny zwrot akcji, faktyczne przedstawienie innego punku widzenia. Jednak została umieszczona między utworami prezentującymi zupełnie coś innego i nijak to do siebie nie pasuje.

Najbardziej emo jest za to kawałek tytułowy. Tak emo, że mógłby nawinąć go Szpaku. Flow pasuje, śpiewanie nawet podobne, bit się zgadza, broda fresz, kreska siedzi. Ale mi już naprawdę się nie chce słuchać po raz setny, jak ktoś nawija, że jednocześnie jest mu tak smutno, ale jest przecież taki silny. Jednocześnie taki smutny, ale zajebiście wie, jak ma sobie poradzić. Nie znoszę dwóch rzeczy: wielkiego ego i użalania się nad sobą, a jeśli mamy oba na raz, to z automatu będzie tragedia. W ogóle ciekawe jest to, że Szpaku wybierając sobie „Donniego Darko” jako główne odwołanie w jednym ze swoich singli, zdecydował się na coś bardziej oryginalnego niż te na maksa zajechane odniesienia do Jokera.

Jeśli „Łajzol Serious” to podsumowanie, to muszą być na nim kawałki mniej popowe, a bardziej rapowe. „3 dołki 5 kolskich” i „Jak bocian” wyprodukowane przez Returnersów to porządne numery. Ten pierwszy wypada szczególnie konserwatywnie, bo bit jest raczej jednostajny, refren to powtarzanie w kółko jednego zdania, a sam gospodarz nawija o swojej młodości w latach dziewięćdziesiątych. Nie da się chyba bardziej klasycznie i typowo dla hip-hopu. Perkusja może i jest prosto ułożona, ale jej brzmienie jest pełne i mięsiste. Refren może i jest monotonny, ale autor go uniósł swoją charyzmą. „Jak bocian” to tożsamy przypadek. Perkusja i rytmiczny bas ładnie współgrają. Prosty, rapowany refren pasuje. Cuty na końcu obu numerów wydają się trochę niepotrzebne, jakby były na doczepkę. Asthma, nie wiem czemu, postanowił udawać Fokusa. Teksty nie przyciągają większej uwagi. Wychodzi to samo, co wcześniej. Okej kawałki, ale nic szczególnego.

Mimo tego, co napisałem, nadal trzeba pamiętać, że pod względem warsztatu Łajzol to naprawdę świetny raper. Dobrał sobie fajnych producentów, którzy może nie dali najlepszych podkładów w swojej karierze, ale najgorszych na pewno też nie. Żeby z tego wyszedł naprawdę słaby album, to musiałby się chyba postarać. Nie zrobił tego, wyszedł przeciętniak i płyta do zapomnienia. Kilka niezłych numerów, kilka słabych i jeden bardzo dobry. Z drugiej strony, jak raperzy się starają, to często jest jeszcze gorzej, a faktyczne eksperymenty kończą się jak u innego truskula, który kupił sobie spluwę i zrobił najdziwniejszy haul zakupowy w historii influencerek.

Życzę wszystkim raperom, producentom i influencerom udanych eksperymentów.