Jak mawia mój redakcyjny kolega Modest, każdy ma wiele historii do opowiedzenia. Nie trzeba doświadczyć porwania przez kosmitów w dzieciństwie czy zdobycia ośmiotysięcznika. Większość z nas ma za sobą wydarzenia, które przy użyciu odpowiednich słów mogą przykuć uwagę słuchaczy. Piszę o tym dlatego, że rap to przecież ciągłe mówienie o sobie. O przeżyciach, związkach, przyjaciołach, sąsiedztwie, mieście. Owszem, zdarzają się konceptualne płyty science-fiction czy modne obecnie udawanie członka gangu, jednak przytłaczająca większość raperów chce przede wszystkim sprzedać nam swoją historię. Z tej skończonej, zdawałoby się, listy tematów oraz miliona opowiedzianych już zdarzeń wybić się jednak łatwo: potrzeba “tylko” narracyjnego zmysłu i przekazania emocji. A to bohaterka dzisiejszego tekstu ma opanowane do perfekcji. 

Che Noir zalicza się do grona MCs, którym nie potrzeba wygibasów, by zwrócić na siebie uwagę. Rzuca wersy nieśpiesznie. Czasami wręcz monotonnie. Nie szarżuje, nie zalewa nas ad-libami, nie skrzeczy, nie popisuje się wachlarzem flow. Rapuje. A napięcie buduje kolejnymi linijkami, które odkrywają jej wrażliwość. Potrafi rozpisywać kilkuwersowe metafory, jak również skupiać uwagę na detalach. Ma kaznodziejskie zapędy, ale potrafi rozładować atmosferę backpackerskim word-playem (“Too much on my plate, you might choke if you try it / Bit off more than I can chew, so now my goal is to diet”). Ponadto umie stworzyć trzymający w napięciu storytelling. Ze zlepku tych wszystkich cech wychodzi raperka z ostrym i niezwykle sprawnym piórem. 

Moje serce Che Noir skradła już w “Anti-Social”, utworze otwierającym “As God Inteded”. Tam, na opartym na nostalgicznych klawiszach bicie Apollo Browna, od początku przekonuje o tym, że cieszy ją bycie niezależną artystką bez konieczności starania się o kontrakty. Przy okazji rzuca oparty, co prawda, na wytartych idiomach, choć naprawdę ładnie złożony panczlajn, dzięki któremu jestem kupiony już w całości (a jesteśmy dopiero na czwartym wersie):

Got a taste of my own medicine, so I took the pill
Can’t walk in my shoes, you niggas can’t even foot the bill

W kolejnym numerze personifikuje swoją okolicę i robi z niej narratora. Zabieg może niezbyt rewolucyjny, ale można pokiwać głową z uznaniem, gdy puszcza oczko do “I Gave You Power” Nasa, w którym autor wplótł wersy o swoim przyrodzeniu. U Che brzmi to tak:

That’s what these niggas gettin’ wet off, call that my G-spot
’Cause triggers is my clit, I bust when gats is spraying with they trigger fingers
’Cause that’s how I get masturbated

Kolejne na trackliście “Money Oriented” to przypomnienie o tym, że pieniądze rządzą wszystkim wokół. Jak przekonuje: “never pray for money, only pray for wisdom / 'Cause nobody can take that from you”. I znowu – choć to prosta myśl, to z perspektywy raperki wychowanej w miejscach, gdzie w pogoni za lepszej jakości życiem biega się z towarem w spodniach i bronią w ręku, rzeczywiście lepiej wycofać się z tego wyścigu i postawić na rozwój. “Więzienie i śmierć – tam pieniądze nie mają znaczenia” – podkreśla i odwołuje się także do przypowieści o wielbłądzie przechodzącym przez ucho igielne. 

Na wyróżnienie zasługują także “Daddy’s Girl” oraz “12 Hours”. Pierwszy z nich to utwór o niełatwym dzieciństwie Che. Dorastała w domu bez ojca, który siedział w więzieniu. Odbiło się to oczywiście na niej: widziała, jak cierpi jej matka i jak musi walczyć o związanie końca z końcem. Jej – najpierw dziewczynce, potem nastolatce – po prostu brakowało jego porad i obecności. Podsumowujący kawałek wers: “Truth be told, you’ll never make up for all that time you missed” brzmi bezlitośnie zimno, lecz lata wyczekiwania, kiedy wróci ojciec odcisnęły zbyt wielkie piętno. “12 Hours” to z kolei zgrabnie napisany storytelling. Z niekoniecznie wartką akcją, ale z ładnie rozpisanymi poszczególnymi scenami, stopniowo odkrywanymi kartami i zakończeniem, w którym Che pogrywa sobie z naszymi przewidywaniami.  

W „Hustle Don’t Give” z Black Thoughtem – najklasyczniejszym z klasycznych bangerów, typową perełką Apollo Browna – raperka nie wypada gorzej od frontmana The Roots. Sam występ z gwiazdą hip-hopu musiał być dla niej wielkim przeżyciem – zamykający album kawałek “‘94” to wspaniała oda do rapu. Che rzuca sztandarowe, truskulowe wersy z wymienianiem składów, nazw albumów czy piosenek, a track zawiera obowiązkowy sampel z “I Used to Love H.E.R”. Raperka urodziła się w dniu, kiedy wyszedł “Illmatic”, pierwszą szesnastkę rapowała pod bit z ATCQ, a pierwszy bit zrobiła inspirując się Kanye – to hip-hopowe wychowanie na pewno słychać w jej twórczości. 

Apollo Brown w ostatnich latach wypuszczał projekty z m. in. Stalleyem, Planet Asia czy Joellem Ortizem. Choć wśród nich Che Noir jest najmniej znaną postacią, to nie wydaje mi się, że do tych podkładów przyłożył się mniej. To wciąż w dużej mierze melancholijny Apollo, jakiego znamy choćby z “Trophies” nagranego już dekadę temu z O.C. – nie efekciarski, a efektowny. Jego bity trafiają w punkt, uwypuklają historie, tworzą raperom pole do lirycznych popisów, także dzięki temu, że tempa nie są zawrotne. Umiejętnie prowadzone klawisze, przełamywanie zwrotek soulowymi refrenami czy ciepłe – mimo ciężaru niektórych historii – brzmienie bitów tworzą z “As God Intended” bardzo dobry album.

Che Noir nie wymyśla niczego nowego. Rapuje o sobie i – niestety – ma na tyle dużo nieprzyjemnych doświadczeń, by się nimi dzielić. Co ważniejsze jednak, jej delikatność i pełna wrażliwości perspektywa pozwala przyciągnąć i utrzymać uwagę. Ma wyraźną potrzebę, by mówić, a my na szczęście dostaliśmy wiele powodów, by jej słuchać.