Niechętnie podchodzę do sprawdzania muzyki robionej przez tych wszystkich ulubieńców pismaków. Niestety zbyt często nie podzielam zachwytów. Tym prostym trickiem przegapiam różnych wykonawców albo zbyt późno się do nich przekonuję. Jednym z nich jest Barto Katt, bo „Yuppie” to jego pierwsza płyta, którą przesłuchałem w całości.

W skrócie: było warto, chociaż to nie jest płyta idealna, więc zacznę od jej wad. Mój największy problem z tym materiałem, to zdecydowanie jego przesadzona różnorodność. Jakby uważający się za niedocenionego twórcę Bartek chciał wszystkim udowodnić, ile to on nie potrafi zrobić na mikrofonie i w FL Studio. W ten sposób na godzinnym albumie znalazło się dwadzieścia raczej krótkich kawałków, z czego kilka z nich można by spokojnie usunąć, bo nijak nie mają się do reszty utworów. Myślę tu przede wszystkim o wyśpiewanym pod jednostajny akord na akustycznej gitarze „Cafuné”, który jest trochę skitem i jak zwykle ze skitami bywa (szczególnie z tymi gadanymi, chociaż tu gadania nie ma), nadaje się tylko do skipowania po pierwszym odsłuchu.

Jeszcze niżej oceniam „Na[sz] głos”, który jest jakimś dziwnym punkiem, do tego w jego najbanalniejszej konwencji, czyli politycznym persyflażu, jeśli takie pojęcie istnieje. Dobrze, że w odróżnieniu od chociażby Opała i Sariusa, Barto oszczędził nam słuchania szant, bo tylko tego tu brakuje. Niech ta dziwna moda się skończy. Proszę.

Wystarczy. Specjalnie na początku postawiłem swoje wszystkie zarzuty, żeby następujące pochwały nie były przez nie przysłonięte. Surowiej wybrałbym utwory na „Yuppie”, to wiemy. Jednak jako zbiór piosenek ta płyta zdecydowanie robi robotę. Skoro jest tu prawie wszystko, to ciężko czegoś dla siebie nie znaleźć. Wystarczy wspomnieć, że zaczynamy przewiezionym, energicznym, drum’n’bassowym „Busy busy busy”, a kończymy na smutnym pianinku i Soulpete type perce w „ICD-10 F72” (zresztą tu tytuł mówi sam za siebie).

Barto produkuje tak, że w zasadzie jakiegokolwiek kierunku nie obierze, to dopłynie do celu, a do tego po drodze pożongluje stylami i przegryzie materac, na którym opalają się popularni raperzy. Warto zwrócić uwagę na strukturę utworów, bo nie mamy tu wyłącznie numerów typu zwrotka-refren, zwrotka-refren i wszystko pod tę samą pętlę, ewentualnie z jakimś efektem. Muzyka niejednokrotnie zaskakuje tym, co wydarzy się w ciągu następnej minuty. Aranżacje bitów potrafią zmienić się całkowicie w trakcie jednej piosenki jak u jakiegoś Yelawolfa.

Wachlarz flow gospodarza jest bardzo szeroki, a do tego potrafi nieźle zaśpiewać. Spore wrażenie robi również umiejętność obchodzenia się z efektami nakładanymi na wokal, w których autor widocznie się lubuje, bo używa ich na potęgę. Wprawdzie nie tylko dzięki nim, ale z ich pomocą, Barto potrafi we mnie wywołać to trudne do opisania wrażenie, jakby jego głos i flow, były idealnie zgrane z muzyką, stanowiły jej część. Coś, co ma dla mnie Gedz, Killer Mike albo Aesop Rock.

W zasadzie chyba nie warto rozpisywać się o tekstach na tej płycie, bo raczej nie nimi chciałbym zachęcić do jej sprawdzenia. Chociaż pod tym względem na pewno warto wyróżnić pełne smutnych wspomnień „ICD-10 F72” i „No more bets”, które punktuje nietypowym tematem.

Sednem materiału jest jednak muzyka, a moim faworytem zdecydowanie „Grupa operacyjna”, której słucham chyba codziennie, odkąd sprawdziłem „Yuppie”. Tu się zgadza wszystko, od potężnego refrenu, przez zróżnicowane i pełne charyzmy flow na zwrotkach, na perfekcyjnie ułożonej i wykręconej perce kończąc. Jeśli ktoś chce sprawdzić tylko jeden numer z tej płyty, to zdecydowanie ten.

Jestem bardzo ciekaw tego, co Barto zrobi po tej płycie, bo to długi, ambitny i w znacznej większości udany materiał, a tak zawieszoną poprzeczkę naprawdę trudno przeskoczyć. Najlepiej próbować pokonać ją sposobem, to znaczy pójść w zupełnie inną stronę z następnym projektem. Skoro autor już nam udowodnił, że potrafi zrobić bardzo dużo, to jest duża szansa, że w przyszłości udowodni, że potrafi zrobić bardzo dobrze.