Czas na kolejny etap podróży Brak Kultury ze znanym i lubianym automatem perkusyjnym Roland TR-808 w roli głównej. Cała zabawa zaczęła się od electro funku w Nowym Jorku, o czym wspominałem w tekście o Kurtisie Mantroniku. To brzmienie znalazło bardzo podatny grunt na południu USA i stworzyło jeden z najbardziej wpływowych i niestety najbardziej zapomnianych nurtów muzycznych. Lato już się kończy w naszym kraju, więc może warto przedstawić gatunek muzyczny ze słonecznej, amerykańskiej stolicy śniegu – Miami bass (którego ważną postacią był Maggotron). Dlaczego to zdechło w szerszej świadomości fanów i czy ta muzyka jeszcze żyje w swoim mateczniku? Nie wiemy, dwie redakcje przepytywały dosyć znanego rapera z Miami, ale niestety nie zadały tego pytania.

Moje pierwsze spotkanie z tym gatunkiem było dość nietypowe. Polski raper Fresh ze składu Deklamafia wypuścił mixtape „Winterfresh” na którym umieścił utwór „Kręć dupą (To miami bass)”. Generalnie raper żaden, ale ten track to był banger przeokrutny. Na zawsze mi zaszczepił tę nazwę z tyłu głowy. Po latach zacząłem szukać i drążyć temat. Okazało się, że miała potężny wpływ na współczesną muzykę. Przede wszystkim za sprawą najbardziej znanych reprezentantów miami bass – 2Live Crew. Ich twórczość przyniosła rozpoznawalność temu gatunkowi w USA. Ale co najważniejsze – dała wolność rapowi (free Brak Kultury). Ich słynny proces przeciwko stanowi Floryda stworzył w amerykańskim prawie precedens, który pozwolił każdemu artyście na swobodę wypowiedzi w ramach swojej twórczości. Kolejną rzeczą jest wpływ muzyczny. Miami bass stało się popularne na południu i na tę muzykę mocno patrzyły dwa ośrodki rapu, które szukały swojej identyfikacji: Atlanta i Nowy Orlean. I z przyjemnością podłapały brzmienie kopiące basem i napędzane dźwiękiem perkusji Rolanda TR-808.

Jedno z największych (po burzy mózgów w redakcji Brak Kultury) miast Florydy od lat 60-tych stało się sporym tyglem etnicznym – do białych i czarnoskórych zaczęła dołączać coraz większa grupa Latynosów. Razem ze swoim temperamentem oraz korzeniami muzycznymi. Przełom lat 70-tych i 80-tych to końcówka ery disco. Miasto potrzebowało muzyki i znalazło taką, która zadowalała zarówno bywalców szpanerskich klubów w centrum jak i ulicznych imprez w Liberty City. Wspaniałe jest to, że wpływ na miami bass miały wszystkie grupy etniczne w mieście. Electro funk pozwalał na dowolne modyfikowanie i uwzględnianie elementów latynoskiej czy karaibskiej muzyki (polecam sprawdzić playlisty na Spotify, bo kombinacje brzmieniowe, które pojawiały się w utworach np. DJ Laza, to piękno konwencji „bawimy się muzyczką” w pełnej krasie – sample z popu, rocka czy regionalnych brzmień). Ten plastyczny styl od razu zaciekawił przedstawicieli miejscowej sceny muzycznej. Reprezentanci Miami nie rozumieli tylko jednej rzeczy – dlaczego NY nie wykorzystuje pełni brzmienia kickdrum Rolanda TR-808 (hehe, to wtedy głośnik robi bum). Ważnym dodatkiem stał się również E-mu SP-1200, który dał pełne brzmienie basu. Jednym z najważniejszych przedstawicieli miami bass był James McCauley aka Maggotron.

Przez wielu nazywany jest „ojcem chrzestnym miami bass”. Oprócz Mantronix oraz Afriki Bambaaty, inspiracją jego muzyki byli przedstawiciele „regularnego” funku: Parliament, Funkadelic czy Earth, Wind & Fire. Co ciekawe w początkach jego kariery pomocną dłoń do niego i kilku innych muzyków wyciągnął Clarence Reid aka Blowfly (na Brak Kultury pisał o nim Modest) i udostępnił sprzęt do szlifowania umiejętności. McCauley zadebiutował wydaną w 1985 roku EPką „Maggotron”. Okazała się hitem i przebojem wdarła się do klubowej rotacji. Muzykę Maggotrona wyróżniało zamiłowanie do kombinowania z wokalami (nagranymi i samplowanymi) oraz regularne wykorzystywanie elementów melodycznych zawierających gitary. Przy czym potrafił nadać swoim utworom unikalny klimat, dzięki któremu wyróżniał się na scenie miami bass. W kolejnych latach puszczał następne materiały, w tym świetne „The Miami Bass Wars” tworzone przy współpracy z innymi reprezentantami gatunku i będące idealnym showcasem sceny.

W roku 1989 ukazał się jego najlepszy solowy projekt „The Invasion Will Not Be Televised”. To jest kwintesencja jego stylu, którym kupił słuchaczy w Miami. Przetworzone wokale nadające humorystyczny efekt całej produkcji, mnóstwo sampli gitar, syntezatory oraz serce tej muzyki – pięknie brzmiący i mocno zaznaczony bas.. Wszystko oczywiście napędzane robotyczną perkusją prosto z Rolanda TR-808. Album otwiera cudowny misz-masz „Return To The Planet Bass”, gdzie co chwilę dostajemy jakąś zmianę, czy to w samplu, czy w wokalu. Całość brzmi jak megamix mający promować materiał. „Bass, What’s Happening Black” to mocne, energetyczne rozwinięcie. „Fresh Beats” to wariacja na temat zabawy wokalami. Dalej dostajemy najlepsze utwory na albumie: „Jungle Bass From The Planet Detroit” oraz „That’s My Man Throwin Down”, w którym nie da się nie uśmiechnąć słysząc ten rozpoznawalny motyw gitarowy. Chwilę ulgi zapewniają delikatne i wolne „Psychotic Bass Bubble” i „Caroline, No” (tutaj zapewne Panie proszą Panów, a oni przychodzą podać), ale potem już do końca dostajemy kolejną porcję szybkiego basowego walca. Całość to bardzo przyjemny zestaw utworów, które do dzisiaj sprawdzą się na każdej imprezie.

Maggotron pozostaje aktywny do dzisiaj i regularnie puszcza swoje produkcje w eter. Warto zwrócić uwagę na wydaną w roku 2007 EPkę „Mission Electro”, która jest jednym z najlepszych projektów zdolnego DJa. Świetne rozwinięcie futurystycznej machinocentrycznej tematyki, która stoi za każdym wielbicielem automatu perkusyjnego Roland TR-808. Samo miami bass po latach chwilowej obecności w szeroko pojętym mainstreamie, wróciło do klubowego podziemia. Jednak nadal pozostało wpływowe – na przykład cały kobiecy bad bitch rap postawiony jest na fundamentach, które postawili przedstawiciele miami bass. Brzmieniowo gatunek doczekał się ciekawych spadkobierców, którzy czerpali całymi garściami z jej dobrodziejstw jak crunk czy ghettotech. Jednak w świadomości przeciętnego słuchacza mogły się zachować dwa hity miami bassu (wyjątkowo nie 2Live Crew, bo bardzo rzadko udaje mi się usłyszeć któryś z ich przebojów). Pierwszym jest „Baby Got Back” Sir Mix-A-Lota, z którego sampel dostał drugie życie dzięki chociażby Nicki Minaj. Drugiego Brak Kultury chyba nie musi przedstawiać, po prostu: „Everybody get up, it’s time to slam now…”