Bez niego, prawdopodobnie, hip-hop przebijałby się do głównego nurtu o wiele dłużej. Bez niego, prawdopodobnie, Run-D.M.C. nie staliby się takimi wielkimi gwiazdami, jakimi byli już po wydaniu debiutanckiego albumu. Kojarzycie charakterystyczne łapanie się za krocze Michaela Jacksona? D.M.C. twierdzi, że MJ nauczył się tego od nich, a oni – od swojego mentora: Larry’ego Smitha. Superproducenta, który w ten sposób wyrażał ekscytację. Człowieka, który zagrał bas w przebojach Kurtisa Blowa, wyprodukował dwie najważniejsze płyty Whodini, wspólnie z Russellem Simmonsem zdefiniował brzmienie pierwszych płyt Run-D.M.C. oraz jest odpowiedzialny za bardzo wpływowe single Jimmy’ego Spicera i Fat Boys. Efekty jego niesamowitej passy z początku lat 80. widoczne są w świecie rapu do dzisiaj – praca Smitha odbiła się dużym echem również na Południu, m.in. w Houston, Miami i Atlancie – a przecież to właśnie Dirty South od lat dominuje w muzyce głównego nurtu.

Zanim jednak stał się wzorem i inspiracją dla kolejnych pokoleń, sam musiał się zainspirować, uczyć i dogłębnie poznać świat muzyki i branży rozrywkowej. Jego największymi herosami byli muzycy z grupy Willie Tee & The Magnificents – i za ich wzorem, edukację pobierał grając na całym świecie. Los rzucał go w różne miejsca, między różnych muzyków i grupy. Ze szkoły zrezygnował na dobre w roku 1970. Zaniedbywał ją już wcześniej, spędzając czas w delikatesach Clark’s na nowojorskim Queens, gdzie przesiadywał na pudle po lodach i ćwiczył grę na basie. Jako nastolatek, w latach 60., grał w brooklyńskim zespole The March Saints (sam Smith był z Queens). Poszukiwania możliwości gry i  rozwoju umiejętności muzycznych przeniosły go do Chicago – tam trafił do grupy The Brighter Side of Darkness. W latach 70. jeździł w trasy koncertowe jako basista, grał m.in. z Jerrym Washingtonem i w hotelowych bandach. Ważnym momentem, niejako zapowiadającym jego wielką przyszłość, była pierwsza wizyta w poważnym studio – w 1967 roku, z grupą The Firebolts.

Gdy w 1979 został zaproszony przez swojego kumpla Roberta Forda do pracy nad świątecznym singlem Kurtisa Blow Christmas Rappin’, mieszkał akurat w Toronto, gdzie występował z wokalistką Salome Bey. W studio zebrali się wówczas on, wspomniany wcześniej „Rocky” Ford, współproducent J.B. Moore oraz Russell Simmons. Celem tej sesji nagraniowej miała być rywalizacja z gorącym wówczas hitem: pionierskim Rapper’s Delight Sugarhill Gangu. W Toronto Smith zajmował się jazzem i bluesem, a z rapem miał niewiele wspólnego. Szybko jednak połknął bakcyla, poukładał w głowie wszystkie najważniejsze elementy tego gatunku i wkrótce działał już jako hip-hopowy producent. W przypadku utworów Christmas Rappin’ i The Breaks, został uznany za współautora kawałków – jeszcze nie producenta. Kontynuował współpracę z Kurtisem Blowem – grał na gitarze basowej w kolejnych sesjach nagraniowych.

Wkrótce później uformowała się grupa Orange Krush. W jej skład wchodzili: Larry Smith jako lider, Alyson Williams na wokalu, Trevor Gale na bębnach, Kenny Keys na klawiszach, Bobby Gas na gitarze, Ron Griffin odpowiedzialny również za klawisze (brat Rakima – o tej muzykalnej rodzince możecie przeczytać w tym tekście), Eddie Colon na perkusji oraz Davy D na gitarze. Grupa pełniła funkcję koncertowego zespołu Kurtisa Blowa, ponieważ ówczesna publika nie była przyzwyczajona do obecności jedynie DJ-a podczas występów na żywo. Po dwóch, wypełnionych występami, latach: 1980 i 1981, ze względu na brak odpowiednich funduszy, Orange Krush rozpadło się.

Larry był zmęczony występowaniem na żywo (z wyjątkiem gigów dj-skich, które grał na tyle często, że Mr. Magic dał mu ksywę „Never Home Larry”), a praca w studio przynosiła na tyle wysokie korzyści finansowe, że po rozpadzie Orange Krush postanowił na stałe przekształcić się w producenta studyjnego. Dobrał sobie odpowiednich, godnych zaufania współpracowników: inżynierów dźwięku Roda Huia i Elaia Tubo. Rolę producenta określał jako wyciskanie z danego artysty jak najwięcej, ale samemu nie będąc artystą, nie grając pierwszych skrzypiec przy tworzeniu utworu, nie próbując być gwiazdą danego kawałka (co stoi nieco w sprzeczności do dzisiejszego podejścia). Z takim nastawieniem pracował nad kolejnymi ważnymi dla rozwoju hip-hopu singlami: Money (Dollar Bill Y’all) Jimmy’ego Spicera i You Gotta Believe Love Buga Starskiego. A potem pojawili się Run-D.M.C.

Rytm z singla Orange Krush Action, nazwany przed Larry’ego „krush groove”, stał się fundamentem kilku wspaniałych utworów Run-D.M.C., np. Sucker MC’s. Ten kawałek, chociaż innowacyjny jak na swoje czasy, powstał przy użyciu jedynie dwóch narzędzi: maszyny perkusyjnej Oberheim DMX oraz głosów raperów. It’s Like That był niewiele bogatszy: maszyna, raperzy oraz klawisze Prophet 5. Budżet na powstanie albumu Run-D.M.C. narzucony przez wytwórnię Profile Records był na tyle niski, że Smith nie miał najczęściej możliwości sprowadzenia instrumentalistów. A gdy mu się udawało, musiał walczyć z całą resztą ekipy, by ich użyć – jak w przypadku Rock Box i gitary Eddiego Martineza (to Larry jako pierwszy dołączył do hip-hopowego utworu gitarę elektryczną!). Charakterystyczne brzmienie Larry’ego Smitha, czyli twardy werbel i stopa (często z nałożonym efektem pogłosu), mocna linia basu – stały się fundamentem twórczości Run-D.M.C. Mistrzowskie łączenie syntetycznego brzmienia z żywymi instrumentami, minimalistyczne podejście i chwytliwe bębny przyczyniły się nie tylko do wyniesienia członków grupy do statusu gwiazd, ale i w rozwoju i zwiększeniu widoczności całej kultury hip-hopowej.

Co więcej – Smith stanowczo (czasem wręcz strasząc ich, niczym wymagający starszy brat) wymuszał na Runie i D.M.C. jak najlepszą formę podczas sesji nagraniowych i koncertów, oraz profesjonalne podejście, pchając ich tym samym ku listom przebojów i popularności. Czasem miało to na celu postawienie go w dobrym świetle przed kolegami z branży (pierwsze występy Run-D.M.C. były wstydliwą, kompletną katastrofą), czasem wymagał punktualności, by zdążyć do swojego ukochanego klubu The Fever (nawet jeśli był w innym stanie USA, wsiadał w samochód i pędził do Nowego Jorku), a czasem po prostu fundował małolatom szkołę życia. Wiemy, jakie przyniosło to efekty. Pierwsze klipy w MTV, kontrakty reklamowe, kultowe ubiory – kultura wcześniej kojarzona wyłącznie z ulicą i nowojorskim Bronxem stawała się siłą światową. Larry nakręcał zresztą tak samo Whodini – obydwie ekipy miały regularnie słyszeć od niego o swoich niesamowitych wzajemnych wyczynach i konieczności przebicia rywali. Wiedzieli, że zrobili dobrą robotę dopiero wtedy, gdy Larry przestawał gadać. Wkrótce twórczość Smitha trafiła do białych dzieciaków na przedmieściach oraz do innych zakątków Stanów Zjednoczonych.

Płyty Run-D.M.C. powstawały we współpracy z Russellem Simmonsem, ale grupę Whodini Larry produkował już samodzielnie. Pierwszym albumem nagranym z Whodini był drugi LP zespołu: Escape. Nagrania odbywały się w, należącym do wytwórni Jive, Battery Studios w Londynie. Komfort pracy był zgoła inny niż w przypadku debiutu Run-D.M.C. – o wiele wyższy budżet, nieporównywalnie lepiej wyposażone studio, bardziej okazałe wynagrodzenie i więcej czasu. Larry mógł pozwolić sobie na eksperymentowanie i poszukiwania dotychczas niewykorzystywanych narzędzi, technik i dźwięków. I chociaż sesje dla Run-D.M.C. i Whodini dzieliły zaledwie miesiące, brzmią one zupełnie inaczej. Whodini byli o wiele bardziej przyjaźni melodii, popowemu wizerunkowi, jednocześnie pozostając bez cienia wątpliwości wykonawcami hip-hopowymi. Zamiast uderzających w łeb bębnów, dostali oni klawiszowe tekstury, wkrótce bardzo powszechnie używane w R&B. Takie podejście i wizerunek irytowały wydawcę. Jive Records pragnęli mieć w swoich szeregach następców Run-D.M.C. i niespecjalnie chcieli nawet wydać trzeci album Whodini. Ale wtedy ich płyty zaczęły się świetnie sprzedawać – Escape zdobyło status platyny, a Larry zajął się pracą nad Back in Black – kolejną płytą grupy. Na marginesie: legenda głosi, że do szerszej współpracy z zespołem wcale by nie doszło, gdyby nie incydent podczas naprawy samochodu. Smith i Whodini dogadali w fazie koncepcyjnej (bez sesji nagraniowych) utwór Five Minutes of Funk, ale reszta albumu miała być zarejestrowana w Londynie, a Larry’emu wcale nie chciało się tam lecieć. Jednak jego przyjaciel – również basista – uciął sobie przez przypadek kawałek palca i wymagał natychmiastowej interwencji chirurgicznej. Poszkodowanego trzeba było szybko zawieźć do szpitala i zapłacić za operację i hospitalizację, więc Larry krzyknął do członków grupy: „Polecę z wami do tego Londynu, tylko szybko dajcie mi trochę pieniędzy!”. Taką wersję przedstawiał Ecstasy – zmarły w grudniu 2020 roku MC, członek Whodini.

Praca nad kolejnymi płytami Run-D.M.C., a potem Whodini w pewnym momencie wyczerpała Larry’ego. Dodatkowo, druga połowa lat 80. przyniosła trend, do którego Smith nigdy się nie przyzwyczaił. Sampling rozgościł się na dobre w hip-hopowym krajobrazie, a Larry miał z tym problem. O ile nie negował użycia jego muzyki przez innych, tak sam nigdy nie przemógł się do samplowania jako narzędzia, które sam mógłby wykorzystać. Nie czuł, że kreuje tym sposobem muzykę i wkrótce jego brzmienie stało się archaiczne, a on odszedł z branży. Podkreślał później jednak, że np. uważa Bomb Squad za prawdziwych artystów i podziwia ich bity, oparte na samplach. Produkcje Larry’ego nie pojawiły się m.in. na trzecim, najbardziej cenionym, albumie Run-D.M.C. Raising Hell – całą chwałę za ten klasyk zbiera dzisiaj Rick Rubin. Jednak D.M.C. wyraźnie zaznacza, że ta płyta nie brzmiałaby tak, gdyby nie Smith. Bez wpływu Larry’ego i wypracowania własnego stylu, Run-D.M.C. mogliby szybko pójść drogą ówczesnych one-hit wonderów pokroju Joe Ski Love’a. W XXI wieku Smith nadal tworzył, chociaż na bardzo niewielką skalę – w latach 2001-2006 nagrywał muzykę kościelną i medytacyjną, a także świąteczny album Billy’ego Prestona. Narzekał jednak na brak inspiracji i czekał na artystę, który popchnie go do odkurzenia sprzętu na dobre. Niestety, taki moment nie nadszedł. Larry Smith zmarł 18 grudnia 2014 w wyniku komplikacji po serii udarów, z których pierwszy nastąpił w 2007 roku. Ostatnie siedem lat życia spędził w łóżku szpitalnym – sparaliżowany, pozbawiony umiejętności mówienia. W dniu jego śmierci, Run-D.M.C. oddali cześć swojemu mentorowi podczas koncertu w Barclays Center.