Za pierwsze hip-hopowe nagranie w historii uważa się Rapper’s Delight Sugarhill Gang z 1979 roku. W tym samym roku ukazał się również w pełni rapowany utwór King Tim III (Personality Jock) funkowej grupy Fatback Band. Wielu twierdzi, że za początek rapu należy uznać właśnie to nagranie. Niektórzy usiłują negować historię i sugerują, że już w 1937 roku gospelowy zespół The Jubalaires, wykonując utwór Noah, stał się prekursorem rapu. Podobnie sprawy się mają w przypadku nagrania Pigmeata Markhama z 1968 roku – Here Comes The Judge. Owszem, autorzy powyższych tytułów zdecydowali się na formę, która nosi znamiona rapu, ale i tak powinno się to uznać jedynie za ciekawostkę. Wykonawcom tym brakowało pewnej powtarzalności, aby mówić o jakimś zapoczątkowaniu rapu i milowym kroku w stronę jego rozwoju. Można równie dobrze powiedzieć, że Gil Scott-Heron też czasami rapował. Tyle że on akurat nigdy nie określał tego rapem. W przeciwieństwie do niejakiego Blowfly’a, który już w 1973 roku na jednym ze swoich albumów umieścił utwór Rap Dirty. I to na długo przed premierą albumu Blowfly’s Party, przez pryzmat którego można idealnie przybliżyć tę intrygującą postać.

Clarence Reid, bo tak naprawdę nazywał się Blowfly, urodził się 14 lutego 1939 roku w małej miejscowości Cochran w stanie Georgia. W wieku 7 lat porzucił szkołę, aby uprawiać pszenicę wraz z rodzicami. Znalazł sobie jeszcze jedno dodatkowe zajęcie – po godzinach śpiewał na ulicy. Chcąc rozwścieczyć białych mieszkańców, zaczął parodiować klasyki Williego Nelsona czy Otisa Reddinga, zmieniając treści ich piosenek na najbardziej gorszące i niesmaczne. Tłumaczył po latach, że biała społeczność to uwielbiała i potrafiła szczodrze zapłacić za jego wygłupy zamiast odejść z oburzeniem. Tym samym mały Clarence potrafił przynieść do domu dziesięciokrotność dziennego zarobku, który jego rodzice mogli otrzymać za pracę w polu.

Zdenerwowana jego postawą babcia pewnego razu oznajmiła młodzieńcowi, że przynosi hańbę Afroamerykanom, będąc gorszym niż mucha-plujka. Clarence jeszcze nie wiedział, że dzięki tym babcinym słowom zostanie kiedyś zapamiętany jako najbardziej obrzydliwy owad w muzyce, ale zapamiętał tę nazwę aż za dobrze.

W latach 60. Reid przeniósł się na Florydę i powoli zaczął wspinać się po szczeblach kariery muzycznej. Nie od razu natomiast znalazł się na świeczniku. Współpracował z lokalnymi niezależnymi wytwórniami w Miami jako producent i autor tekstów. W 1968 roku został współproducentem między innymi debiutu legendarnej Betty Wright – My First Time Around. W późniejszych latach swojej pracy miał olbrzymi wpływ na najlepsze brzmienie KC & Sunshine Band i całej muzycznej sceny Miami (Sam & Dave, Gwen McCrae).

Clarence Reid wyprodukował w swojej długoletniej karierze (nie rezygnując z roli producenta nawet w trakcie działalności jako Blowfly) ponad 220 piosenek! Nie trzeba być wybitnym znawcą muzyki, aby czuć respekt przed tego typu dokonaniami. Choć single z jego solowymi nagraniami ukazywały się już od 1963 roku, dopiero Nobody But You Babe z 1969 roku przyniósł artyście względne uznanie – zajął 40. miejsce na liście Billboard Hot 100, a także 7. miejsce na Billboard Hot R&B Songs. Wypadałoby więc pójść za ciosem, prawda? Tak też się stało.

Pod swoim imieniem i nazwiskiem, Clarence Reid wydał cztery albumy długogrające w latach 1969 – 1976, lecz nie wiedzieć czemu, nie okupowały one list przebojów. Nie zdobyły uznania na miarę tytułowego Nobody But You Babe z debiutu, a co za tym idzie, odniosły umiarkowany sukces komercyjny. Weźmy dla przykładu taki Running Water, który przecież ma wszystko, aby w gronie klasyków wymieniać go jednym tchem obok takich płyt jak debiut Curtisa Mayfielda czy Let’s Stay Together Ala Greena. Wspaniale rozbudowane aranżacje, obfite w sekcje smyczkowe i dęte. Przebojowe kompozycje, ale i ujmujące ballady. Soul i funk w czystej postaci. Wyróżniający się głos gospodarza. O wsparciu dużej wytwórni nie wspominając.

Dlaczego więc nie kontynuował kariery jako Clarence Reid? Czyżby wolał komponować tylko dla innych artystów? A może zabrakło cierpliwości i wiary w to, że jeszcze jeden album mógłby zapewnić oczekiwany splendor? Ewentualnie chciał odrobinę poświntuszyć? Wszak jeden z utworów, It’s Good Enough For Daddy, można właśnie potraktować jako zapowiedź jego późniejszych poczynań. Jeśli sprawiać, że świat stanie się bardziej obleśny niż przedtem, to może by tak nie pod swoim imieniem i nazwiskiem? Wtem Clarence Reid założył strój owada, którego już nigdy nie ściągnął i objawił się światu jako Blowfly.

W 1973 roku ujrzeliśmy Blowfly’a po raz pierwszy. Z okładki albumu The Weird World Of Blowfly przemawia do nas śmieszny zamaskowany jegomość w majtkach, który dzięki skrzydłom na pewno zaraz gdzieś odleci. Najlepiej zabierając ze sobą kilka dziewcząt. A przy okazji zostawi po sobie niezły bałagan. Ten sam Blowfly prawie zawsze będzie nam towarzyszył na okładkach następnych trzydziestu płyt. Czasem jedynie wdzianko ulegnie poprawkom. Sam album jest zbiorem coverów, które są parodystyczną interpretacją piosenek takich artystów jak B.B. King, James Brown, Michael Jackson czy Otis Redding.

Prequel: Blowfly zaprasza na niekończącą się imprezę
The Weird Of World Blowfly (1973)

Właściwie to większość twórczości Blowfly’a oscyluje wokół komedii. Jego nagrania to przeważnie opracowane na nowo mniej lub bardziej znane piosenki wybitnych wykonawców. Blowfly nie pozostawia tutaj żadnych jeńców. Dostaje się wszystkim. Czy to funkowemu B.T. Express, czy fantastycznej czwórce z Liverpoolu. Łatwiej chyba wymienić artystów, którzy nie wpadli w jego sidła. Jeśli już rapuje, to podobnie jak Kurtis Blow czy Grandmaster Caz, o imprezach i przechwałkach. Z tą różnicą, że ich teksty przynajmniej nadawały się do druku w ówczesnych gazetach. Blowfly bez żadnych zahamowań rapuje bardziej sprośne teksty niż te, za które 2 Live Crew dziesięć lat później stanęło przed obliczem sądu. Rapuje jak opętany, lecz rzadziej niż śpiewa.

Zarówno życiorys Blowfly’a, jak i jego twórczość, w każdym aspekcie stanowią zaprzeczenie typowego archetypu rapera, nie tylko tego z czasów, kiedy hip-hop był jeszcze w powijakach. Zresztą ograniczanie jego działalności wyłącznie do bycia raperem może być pewnego rodzaju ujmą. Nie uczestniczył w pierwszych imprezach Kool Herca, ponieważ mieszkał w tym czasie z dala od epicentrum kultury hip-hop – w odległym Miami. Nie wyrwał się z getta, spełniając swój amerykański sen. Nie rozważał nigdy członkostwa w Crips czy w Bloods, ponieważ działał już prężnie w przemyśle muzycznym jako wokalista czy tekściarz, współtworząc scenę soul w Miami. Nie nawijał nigdy pod breaki i nie wykorzystywał sampli, mimo że był producentem. W zamian to sampli z jego nagrań używali później w swoich numerach The Pharcyde, Jurassic 5, DJ Quik, DJ Shadow i szereg innych uznanych osobistości. Czy nie brzmi to przewrotnie? Zwłaszcza w świecie hip-hopu?

Jego przygoda z rapem również odbiegała od utartych klisz. O ile często mamy do czynienia z MC, który znudzony hip-hopem pragnie rozwoju, więc zaczyna eksplorować nieznane mu dotąd muzyczne rejony, tak Blowfly postąpił zupełnie na odwrót. Fascynował się rytmicznym mówieniem prezenterów w afroamerykańskich południowych radiostacjach, nie bitewnym rapem. Kiedy Cold Crush Brothers toczyła kultową bitwę z The Fantastic Five (1981), Blowfly był raperem już niemal od dekady. A tak nawiasem mówiąc, przykłady odejścia od rapu na rzecz soulu znajdziemy praktycznie na każdym podwórku: Cee-Lo Green w Stanach, Plan B w Anglii czy też Jarecki w Polsce. A odwrotnie? Oczywiście nie licząc pobudek czysto finansowych? Ze świecą szukać. Należy przede wszystkim pamiętać, że Blowfly w pierwszej kolejności powinien być postrzegany jako wybitny muzyk, a dopiero potem jako wyrazisty raper.

Płyty Blowfly’a w początkowym okresie uchodziły za nagrania imprezowe, ponieważ były odtwarzane jedynie na domówkach. Kupowane z kolei spod lady, gdyż na okładkach pojawiały się nagie kobiety. Wszystko to brzmi trochę tak, jakbyśmy rozmawiali o ścieżkach dźwiękowych do filmów pornograficznych. Prawda jest jednak zgoła inna. Soundtracki do pornosów z tego okresu, paradoksalnie, najczęściej zawierały sensualne jazzowe utwory instrumentalne. Muzyka, którą tworzył Blowfly, to już wyższa szkoła obrzydlistwa, porno, ale werbalne. Jak inaczej określić śpiewanie o różnych dewiacjach typu pierdnięcie na twarz, lecz w formie, jakiej nie powstydziłby się nawet Syl Johnson?

Blowfly regularnie wydawał albumy aż do 2016 roku. Najlepsze z nich wychodziły w latach 70., co jest akurat charakterystyczne dla całego gatunku soul i funk. Późniejsze trafiały już tylko wyłącznie do wąskiego grona odbiorców. Najciekawszą płytą artysty z Miami wydaje się być właśnie Blowfly’s Party. Jedną z najbardziej dopracowanych, stanowiącą prawdziwą kwintesencję jego twórczości. Znajdziemy na niej wszystko. Prawdziwy misz-masz rapu, soulu i funku. Kiedy jej słuchasz, możesz sobie wyobrazić jak wygląda cała jego twórczość. Zacznijmy od okładki, która o dziwo nadawałaby się do umieszczenia na wystawie w przestrzeni publicznej. Niech tylko nikogo nie zdziwi ilustracja. Żaden to ukłon w stronę The Rolling Stones, a biorąc pod uwagę warstwę tekstową albumu, nie może służyć jako plakat kampanii społecznej zachęcającej do spożywania mleka.

Słuchaniu tej płyty towarzyszy na przemian fascynacja i odraza. W końcu Blowfly jawnie pyta potencjalnej partnerki, czy może oddać ejakulat w miejscu, o którym pani profesor nie nauczała na lekcjach biologii. Fascynujemy się, ponieważ te utwory są wykonane z takim samym zaangażowaniem i emocjami, z jakimi Billy Paul śpiewał o pani Jones. Brzydzimy się, kiedy sobie uświadomimy, że nie słuchamy już piosenek o miłości, a o ostrym rżnięciu. Na szczęście na samym wstępie jesteśmy ostrzegani, że jego rap jest brudny. W utworze Rap Dirty, który pierwotnie ukazał się w 1973 roku, lecz w mniej ordynarnej wersji.

Pamiętajmy, że mamy do czynienia tylko z artystyczną kreacją. Blowfly był naczelnym seksistą, mizoginistą czy alkoholikiem w swoich zwyrodniałych nagraniach. Clarence Reid w życiu codziennym szanował i wspierał kobiety. Jedną z jego córek jest znana koszykarka WNBA – Tracy Reid. Walczył o dobro kobiet, co sugerują choćby piosenki, jakie napisał dla Betty Wright czy Gwen McCrae. Prywatnie był osobą głęboko wierzącą, rzadko spożywał alkohol.

Clarence Reid zmarł 17 stycznia 2016 roku w hospicjum w Lauderdale Lakes na Florydzie z powodu raka wątroby i niewydolności wielonarządowej. Miesiąc przed śmiercią zdążył jeszcze ukończyć swój ostatni album. W ostatnich latach życia cały czas koncertował ze swoim skromnym zespołem. Nadal w stroju owada. Jednocześnie wpadł w kłopoty finansowe. W 2003 roku sprzedał prawa do swojej twórczości, aby móc spłacić długi. W 2014 roku, dzięki akcji na stronie crowfundingowej, udało mu się uniknąć zajęcia posiadłości, w której mieszkał.

Blowfly jest z pewnością jednym z hip-hopowych pionierów, mimo że nikt o tym głośno nie mówi. Patrząc na jego strój i śpiewanie o głupotach, bawi jak ktoś w 2021 roku tęskniąc za tymi czasami, czepia się dzisiejszych raperów o ubiór czy przekaz w utworach. W latach 70. świat chyba jeszcze nie był na taką muzykę gotowy. Jedno jest pewne. Czy Blowfly był doceniony czy nie, wciąż rozmawiamy o faktach. O faktach, zapisanych na płytach winylowych, których nie sposób wymazać.