„Podziemie jest mocne jak nigdy wcześniej” – rapował kiedyś Junes, a niedawno to samo powtórzył Mada, komentując aktualny stan undergroundu. To zdanie od kilku miesięcy we mnie rezonuje. Czy rzeczywiście obecne podziemie jest na szczycie swojej formy? Chyba jednak trudno się z tym zgodzić.
Czy podziemni raperzy teraz są lepsi niż kiedyś?
Technicznie – zdecydowanie tak. Flow, zdolności wokalne, zróżnicowanie stylów, jakość nagrywania, brzmienie bitów – wszystko poszło do przodu. Taki Mada, chociażby, deklasuje raperów pokroju Smarkiego czy Zkibwoya pod względem czysto raperskich umiejętności. Melodyjność Pikersa bije na głowę dawne próby VNM-a (który, choć ceniony, śpiewał dość średnio). Dziś także mamy osobowości pokroju bartka koko, Brzosa, Ryfy Ri czy Konego – MCs, którzy konsekwentnie trzymają wysoki poziom. Do tego liczba aktywnych twórców jest znacznie większa – kiedyś można było ogarnąć wszystkich istotnych w podziemiu, dziś to praktycznie niemożliwe. Jednak czy to przekłada się na jakość albumów?
Czy współczesne albumy dorównują klasykom?
I tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt. Trudno znaleźć kandydatów na nowe „Najebawszy”, „Gorączkę w parku igieł”, “Obskurw kinga”, “Materiał producencki” czy „W strefie jarania i w strefie rymowania”. Dlaczego? Po części to kwestia nostalgii i sentymentu – słuchacze dorośli, a trzydziestolatkowie po prostu nie zżywają się z nowymi albumami tak jak z tymi, które towarzyszyły im w nastoletnich latach. Ale to nie wszystko. Kiedyś płyty budowały swój status klasyka poprzez intensywną dyskusję. Fora internetowe żyły nimi przez tygodnie, a każda premiera była wydarzeniem. Teraz? Brakuje platformy do takich rozmów.
Gdy zaczynałem przygodę z rapem, to każdy mi mówił, że Smarki, Jimson czy Wankej nagrali klasyki, były miliardy dyskusji o tym, kto co nagrał i dlaczego to jest dobre lub nie. Teraz tego nie ma.
Sporą rolę odgrywały blogi: jeśli pojawiało się 10 recenzji “Kilka numerów o czymś” czy albumu No Name Full of Fame i człowiek wiedział, że trzeba je sprawdzić. Teraz oczywiście są miejsca w sieci, gdzie można zajrzeć: zostały nieliczne blogi, jest kilka kanałów na YT, jest BlenderRap, który robi doskonałą robotę pod względem newsów czy FollowRap, który kapitalnie prowadzi fanpage. Ale czy to ma duży wpływ na dyskurs? Czy udaje się kogoś zatrzymać na dłużej na językach albo wypchnąć z podziemia do bardziej rozpoznawalnego podziemia? Raczej nie. To też efekt tego, że o ile są newsy czy krótkie wrzutki, to brakuje publicystyki – i w niszowych, ale przede wszystkim w mainstreamowych mediach. A brakuje, bo nie generuje klików.
Na znaczeniu straciły fora, a w zasadzie – poza Ślizgawką – po prostu zniknęły, a i na Ślizgawce aktywność w tematach hip-hopowych wyraźnie spadła. A fora pełniły rolę tak samo opiniotwórczą jak blogi. Dwie strony bowdownów pod singlem niejako zmuszały do zainteresowania się tematem. Facebookowe grupy, choć liczne, rzadko generują podobne emocje. Nawet najciekawsze albumy, jak „Lato w Ghettcie” Ćpaj Stajl czy „Rzeczy naturalne” Laika nie wywołują już takiego informacyjnego buzzu. Powstają świetne płyty, ale brak im tej otoczki, która budowała dawny hype.
Wracając jednak do pytania z nagłówka: jeśli zapytacie mnie, czy obecnie powstają klasyki, to bez wahania powiem, że tak i od razu podaję swoje typy: “Lato w Ghettcie”, “Treasure Chest”, “Jasny obraz ciemnych czasów” Biaka i Qzyna, “Rzeczy naturalne” Laika i Soulpete’a”, “Elo Polo” Ryfy, “Zamach stanu” Konrada Brzosa, “Zmienne zakłócające” duetu susk/slotkakotka123. To wszystko fantastyczne albumy. Ale czy dostały taki coverage jak te starsze? Nie. I – to też zasadne pytanie – czy mają taki wpływ na polski rap jak Wankej czy Smarki? Na pewno nie. Czy cokolwiek z tego wyszło tak poza banieczkę wczutych hip-hopowców, jak kiedyś “KNOC” czy “Eklektyka”? Też nie.
To przede wszystkim wina czasów fast food music i innego odbierania muzyki. Ale raperów też – szczególnie pod względem wydawania materiałów. jest ich bardzo dużo, trudno za nimi nadążyć, ciężko się nimi nacieszyć, a raperzy nie dają ani chwili oddechu. Dla nich nowe materiały są ważne, bo dają słuchaczom bodźce, by dalej ich słuchać i by budować fanbase. Warto tutaj wspomnieć bartka koko, wydającego kilka płyt rocznie, większość z nich trzyma bardzo wysoki poziom, o czym przekonywałem wielokrotnie w podkastach, ale czy nazwałbym którykolwiek z jego albumów klasykiem? Raczej nie. Może zostanie nim ten najnowszy, czyli “Beks” wydany jako Symptom, bo jest spójny, ciekawy, wokół konceptu – zobaczymy, jak przetrwa próbę czasu. Ale zmierzam do tego, że bartek to raper 10/10, tylko brakuje mu udowodnienia tego albumem, który byłby 10/10. Podobnie jest z Madą, który jest kotem nie tylko technicznie, ale potrafi rapować na przeróżnych bitach, jest doskonałym MC, ma wiele świetnych tracków i panczlajnowo-hip-hopowo-follow-upowych, ale ma też w sobie delikatność, która sprawia, że poważne tematy także potrafi ubrać w słowa. Natomiast nie powiedziałbym o żadnym z jego albumów, że jest 10/10 – niedługo ma coś wydać, oby to się zmieniło.
Media i promocja
Gdzie zatem szukać winy? Może w promocji? Teoretycznie nigdy nie była łatwiejsza – social media, TikToki, rolki na Insta. Mamy przykłady superszybkich karier zrobionych przez Matę czy Young Leosię. W praktyce jednak przebicie się w tym zalewie treści to koszmar. Raperzy muszą nie tylko tworzyć muzykę, ale także inwestować w promocję, by algorytmy dały im szansę zaistnieć. Dawniej – jak twierdził Arek Sitarz aka Ras w jednym z wywiadów – wystarczyło wrzucić track najpierw na YT i na Ślizg i czekać na reakcje. Teraz link wrzucony na Facebooka czy Instagrama ginie w gąszczu innych postów.
Kim są współcześni słuchacze?
Wszystko, o czym mówiłem zahacza też o jeden istotny wątek: zmieniła się też sama publiczność. Jest starsza, mniej skora do angażowania się w dyskusje, rozkminy nad liryką czy przekonywanie innych do swoich racji. Zamiast tego po prostu słucha. Plusem jest jednak to, że starsi słuchacze kupują płyty – także winyle i kasety, które w ostatnich latach przeżywają renesans. To sprawia, że nawet mniej znani raperzy mogą wyprzedawać fizyczne nakłady, choćby w liczbie 100 egzemplarzy. Z braku konkretnych danych kończę ten wątek, ale wydaje mi się, że to z kolei wpływa na kolejny.
Koncerty: mniej ludzi, mniej emocji
Podziemna scena koncertowa także nie wygląda najlepiej. W latach świetności podziemia koncerty Smarka czy Rap Addix przyciągały tłumy. Ras opowiadał kiedyś, że wyprzedawali kluby jeszcze na nielegalu, pamiętam, że na Małpie czy Wenie bywało stosunkowo sporo osób. Teraz bywa różnie. Przykład? Tegoroczny koncert Six Heads, gdzie występowała czołówka undergroundu – Kościey, Brzos, Mada, bartek koko – zgromadził zaledwie kilkadziesiąt osób. Oczywiście, wśród nich byli sami „kumaci”, w tym wielu raperów i producentów, ale to nadal niewielka liczba.
Są wyjątki, bo Pikers jest stale w trasie, ludzie z WCK grają regularnie, a ich Święto Ławki przyciąga dużo osób. Co z tego, skoro w tym roku Ryfa Ri nagrała bardzo dobry album, czyli “Dump.zip”, a zagrała z nim dwa koncerty i to kilka miesięcy po premierze.
Wiadomo, chodzi też o wczutkę w temat. Powstają oddolne inicjatywy, jak LoudHER, jak Siała Baba Rap, jak imprezy Hałas. Jak ktoś się uprze, to zrobi i trasę koncertową po Polsce, ale wiecie – potem z tych koncertach mamy fotki tylko grających, a nie publiki i chyba nie trzeba tłumaczyć dlaczego.
Kolejna sprawa jest taka, że skoro właśnie publika jest starsza, to ludziom się już zwyczajnie nie chce iść na koncert, bo rano trzeba iść do pracy, bo nie mają już ochoty na przed- czy pokoncertowy melanż, bo mają chore córki czy siedemnaście tysięcy innych obowiązków.
Banieczki i jak je opuścić?
Problemem współczesnego podziemia jest także „banieczkowość”. Twórcy tworzą muzykę przede wszystkim dla innych twórców lub dla wąskiego grona oddanych słuchaczy. Brakuje miejsc, które łączyłyby różne grupy. Dawniej rolę takich hubów odgrywały niezależne labele – jak Skwer, 3/4 UDGS czy Vibe2NES. Wydawanie tam stanowiło swego rodzaju nobilitację. Dziś praktycznie ich nie ma. W zasadzie z nowych tego typu grup powstała jedynie Tylda. I muszę przyznać, że dla mnie osobiście to działa. Czy przesłuchałbym Jiga Maggera albo Tomka Benta, gdyby nie wyszli w Tyldzie? Może i tak, ale na pewno nie tak szybko.
Rozumiem, że to często dobry raper promuje label, a nie label rapera i na dłuższą metę bardziej opłaca się działać samemu, ale trudno jest śledzić 100 oddzielnych bytów.
Na pewno hip-hop żyje w wielu miejscach: grupki WCK, Soulpete’a i Bonsona, Pikersa czy LSO – to zestaw różnych grup podziemnych słuchaczy, którzy są w stanie wydać wszystkie pieniądze dla swoich ulubionych składów czy znają twórczość wyżej wymienionych na wylot. Tylko odnoszę wrażenie, że niektórzy – bo oczywiście nie wszyscy – nie wychylają nosa poza te grupki.
Innym rozwiązaniem mogłyby być aktywne społeczności, które promują kulturę – takie jak Beat Battle czy cykl Headz, które wyciągają świeże talenty z domów i konsolidują scenę. Ale czy to wystarczy, by wyjść poza bańkę? Trudno powiedzieć.
Podsumowanie
Odbiegłem trochę od pytania z tematu, ale wydaje mi się, że poruszyłem sporo ważnych wątków dot. kondycji obecnego podziemia, jego siły, ale i słabych stron. Podtrzymuję zdanie, że obecnie jest gorzej niż było – choć nie zawsze to wina raperów, ale raczej czasów, w jakich żyjemy i odbioru muzyki Z jednej strony podziemie cechuje masa świetnych raperów, różnorodność stylów i znakomite albumy. Z drugiej – brakuje dyskusji, koncertów i mediów, które nadałyby temu wszystkiemu odpowiedni rozmach. Wiele zależy od nas, słuchaczy. Jeśli chcemy, by scena się rozwijała, musimy ją wspierać: mówić o niej, kupować płyty, udostępniać muzykę. Rap to najpopularniejszy gatunek muzyczny w Polsce, ale hip-hop to dalej nisza – nie zapominajmy o tym i dokładajmy cegiełki, by budować tę kulturę i ją szerzyć.
[Tekst jest częściową transkrypcją podcastu – po więcej zapraszam do poniższego wideo].