Usiądź sobie wygodnie w swojej strefie komfortu… – rapował Reno w numerze Delfonics i jest to bardzo dobra rada. Skorzystać z niej postanowiło dwóch przyjaciół z Opola, nagrywając album „Strefa Komfortu”, a panująca w niej stylistyka to dźwięki klasycznego rapu z Nowego Jorku lat 90-tych. Jeśli też lubicie mocne bębny i uważacie, że w hip-hopie „ma być stopa, co ci z kopa chce wyjebać zęby”, istnieje duże prawdopodobieństwo, że płyta duetu Bakthat x Shmoo Wam się spodoba.
Słychać tu znakomitą chemię na linii raper-producent – znają się od dawna i rozumieją nawzajem. Z tekstów Bakthata możemy wysnuć wniosek, że nie do wszystkiego mają takie samo podejście jak do brzmienia: „Shmoo mi gada coś o zasięgach, ja nie wiem, co ma z tego/ Jak mnie te algorytmy jebią, jak Konarskiego”. Te wersy mówią nam dwie rzeczy: po pierwsze raper dystansuje się od typowego gadającego pod sbm-type-beat typa z YouTube i TikToka, któremu na zasięgach (fanach, kontrakcie, pieniądzach etc.) zależy najbardziej. Po drugie: że paralele są jednym z jego ulubionych środków stylistycznych.
Albowiem ten 22 minutowy album nadziany jest follow’upami jak dobra kasza skwarkami. Nawiązania i porównania wjeżdżają niemalże co drugi wers, są tytułami utworów, są ich dziesiątki – każdy kolejny odsłuch pozwala wyłowić nowe. I całkiem przyjemnie się je znajduje – mimo że Bakthat nie jest raperem idealnym, flow ma surowe, a tembr jego głosu nie należy do najprzyjemniejszych, to potrafi „wziąć bit za mordę” i wygrywa charyzmą, mocnym akcentowaniem, pewnością siebie, techniką i osobowością.
Słuchamy więc, że „każdy ma jakiegoś bzika”, a on „odkryciem podziemia być ma cel jak Ziomcy” i „choć nie nagra nigdy gówna jak Kiss Cam”, ani nie będzie „grać supportów się wbijał przed Polską Wersją”, to chce „się trzymać tego dumnie jak Marcin Banot” i „zostawia po sobie postapo jak Fallout”, a chociaż sam „bywał rozjebany jak rynek w Poznaniu”, to dziś „czuje się jak GOAT, jak Ibrahimović”.
Podobne do gospodarza spojrzenie na wiele spraw ma zapewne Bartek KOKO – może dlatego jest jednym z gości na albumie. Wspólnymi siłami nagrany „OK Boomer” to idealny singiel dla tego materiału: dobitny wyraz miłości do „starych czasów” i twardej opozycji do tego, co współcześnie modne i na topie. Zwróćcie uwagę na sampel w refrenie – rzewny smyczek nadaje patosu, jakbyśmy się przenieśli 25 lat wstecz, a i dziś brzmi to świetnie. Tym facetom aż chce się kibicować w „wpierdalaniu się na rynek” – tutaj „Grammy to nie wleci, ale chłopie, majk to killer!”.
Płyta jest krótka, zwarta i równa, nie ma tu nic do skipowania. Oczywiście jedne numery podobają mi się bardziej, inne mniej, ale poziom utrzymuje od pierwszego trącenia basu w instrumentalnym intro do ostatniego akordu. Shmoo Beats wykonał bardzo dobrą robotę: tnie ciekawe, różnorodne sample i opierając plastyczne bębny o klasyczne dla najtisowego hip-hopu podziały rytmiczne, umiejętnie buduje klimat utworów.
Całość konsekwentnie utrzymana jest w ciężkiej, dusznej atmosferze – nawet numer o miłości („Taki trochę love song, ale bez przypału.”), porównujący związek mężczyzny i kobiety do relacji dwóch słynnych gangów z Los Angeles: „Bloods & Crips”. Przeciwieństwa się przyciągają – prawda stara jak świat zyskuje tutaj kilka świeżych argumentów. Kolejny, być może najbardziej mglisty i niepokojący numer na albumie, to „Punk Rock”, który przynosi niespodziewaną i arcyciekawą współpracę na linii Opole – Wrocław – Kielce. Słyszymy tu bowiem zwrotki takich wyjadaczy jak Kościey i Pęku PSF z legendarnej formacji V.E.T.O..
Ten niezwykle interesujący utwór jawi mi się jako metafora polskiego rapu – najpierw był szalony i bezkompromisowy jak punk rock, potem nabierał siły i rozgłosu jak rock, dziś jest spokojniejszy i nie potrzebuje się buntować, zyskał swoje miejsce i rozsiadł się w nim wygodnie. Podobnie układały się życiorysy trzech raperów – przez lata przeszli od hardcoru do unormowanego spokoju na własnych zasadach. „Czuliśmy się jak wygi, wilki, chodzili w klikach/ to nasze były krzyki, rzygi na chodnikach”, rapuje Bakthat i dodaje, że „dziś od tego jest daleko jak Bangkok”. Pęku do wtóru nawija o „typach od baletu jakichś fioletowych znowu”, ale z zupełnie innym zabarwieniem emocjonalnym niż 23 lata wcześniej. Dzisiaj radzi „wybić z tego sportu”, a kiedy oświadcza „w punk rock byłem mistrzem, teraz w ogóle nie umiem” można mu wierzyć i pozostaje szczerze pogratulować. „Piekło Hip-Hop Headom bardzo znane jest tu dobrze./ Mordo, dzisiaj wolę, kiedy jednak jest spokojnie.” – podsumowuje Kościey. Osobiście utożsamiam się z tym bardzo udanym kawałkiem, lub, jak to się dziś mówi – „reluję” z nim.
Trochę powietrza do ogólnie posępnego konceptu wpuszcza dopiero ostatni numer na albumie i to udany zabieg. W środku tracklisty mógłby obniżać spójność całości, a jest jak promień słońca padający spośród gęstych chmur pod sam koniec dnia i dający nadzieję na lepsze jutro. Rzeczony „Larry June” to przyjemnie brzmiący statut życiowy Bakthata położony na melodyjne sample o jasnych barwach. Na ciepłym podkładzie raper spokojnie podsumowuje swoje dzieło: „to płyta o prostych przyjemnościach, jak spacer z psem”, „moja fura nie nadaje się do klipu (…), mój producent jest moją bratnią duszą”, „wypiłem milion chujstw, teraz piję orange juice”, „od lat nie jara mnie trawka, a pa jak siekam jointa!”.
Na zakończenie jeszcze para cytatów – jak widzicie z tej płyty jest co notować. „Szerują to głównie kumple, no i chuj, nie?/ Przynajmniej robię rap, a nie robię chujnię” – to mogłoby być motto sporej części undergroundowej sceny w nierównej walce z mainstreamem i branżowymi pupilkami o zasięgi i opłacone kliki. „Jeszcze wszystko przede mną, choć za mną dużo” – nie jestem kumplem, ale trzymam kciuki, żeby przed Bakthatem było jeszcze dużo nagranych numerów na kolejne projekty ze Shmoo lub innymi producentami. Chętnie posłucham.