UK sound od dawna rozpycha się w światowej muzyce. Dlatego też na łamach Brak Kultury postaramy się poświęcić trochę miejsca twórcom z Wysp. Mamy nadzieję, że #UKącik to będzie jedno z ciekawszych miejsc z taką tematyką. Nowy rok zaczynamy od podsumowania poprzedniego. Czas dać trochę atencji najlepszym brytyjskim albumom rapowym 2021.

Honourable mentions:

Bandokay/Double Lz „Drill Commandments”

Loski „Censored”

Rv „Rico Vondelle”

Shaybo „Queen Of The South”

BackRoad Gee „Reporting Live (From The Back Of The Roads)”

Configa/DJ Views „The Year After”

TOP 20 2021

20. Potter Payper „Thanks For Waiting”

Potter Payper po raz kolejny udowadnia, że ma kapitalne ucho do bitów. Każdy jego projekt jest dobrze wyprodukowany i to zawsze ciągnęło efekt końcowy. Tym razem Potter solidnie wypada na mikrofonie, a w niektórych kawałkach leci tak, że można pokiwać głową z uznaniem, jak w „Eastender” czy „Catch Up”. W ogóle to są wyróżniające się utwory, które obok „Take That” i „Johnny On The Spot” najbardziej zapamiętam z materiału.

19. K-Trap „Trapo”

Banger na bangerze i bangerem pogania. Wszystko na mocnym basie rozwalającym głośniki. Chciałoby się, żeby każdy drillowy album brzmiał tak potężnie, nawet jeśli momentami jest to generyczne. Tylko wtedy wchodzi K-Trap cały na biało. Mimo tego, że nie posiada wyróżniającego głosu czy flow, to potrafi przykuć uwagę solidnie poskładanymi liniami. Najlepiej to słychać w „Intentions”, „Fighting” czy „She Wanna”. „Elon Musk” to kolejny dowód, że skrzypce świetnie się sprawdzają jako melodia w UK drillowych bitach.

18. Jme/Frisco/Shorty/Capo Lee „Norf Face”

Nie ma topki bez jednego z moich ulubionych raperów w UK, czyli prof. dr hab. nauk JME. Tym razem z kolegami stworzyli prawdziwe Tottenham Hotspurs. Soczysty, klasyczny grime na walących po głowie werblach. Czterech MC, którzy świetnie czują się w tych klimatach. Oczywiście „JME’s Pattern” piękny, choć tylko minutowy freestyle, to najlepszy moment tego kipiącego zajawką minialbumu. I właśnie szkoda, że trwa tylko niecałe pół godziny.

17. M1llionz „Provisional Licence”

Udany debiut reprezentanta Birmingham. M1llionz jest kolejnym dynamicznym, ulicznym raperem, który pojawił się na mapie brytyjskiego rapu. Już „Intro” to jest mocny pokaz umiejętności. Również bardzo dobrze to słychać w delikatnych drillowych bangerach „Jail Brain” oraz „Hometown”. Najmocniejszym punktem albumu jest „Air BnB” z gościnnym występem Headie One. Wejście w „Mobbin” zawsze wywołuje uśmiech na twarzy.

16. Digga D „Made In Pyrex”

Pięknie leci ten chłopak. Bezwzględna topka UK bez podziału na kategorie rapu. Potrafi przykuć uwagę swoim stylem. Na „Made In Pyrex” dostajemy sporo drillowych hitów, szczególnie w drugiej połowie albumu. „Chingy”, „Folknem” czy „My Brucky” to potężne bangery. Niestety, zdecydowany nr 1 jeżeli chodzi o irytujące wykorzystanie adlibów. W „Gun Man Sound” to się wydarzyła taka katastrofa, że omijajcie ten track szerokim łukiem. Budzę się w nocy, zlany potem i słyszę „grrry grrry łi łi łi”.

15. Buzzworl Entertainment „Free Frank”

Tryb fanboy odpalony. Buzzworl puścili elegancki mixtape, którego słucha się z przyjemnością. Świetne dubstepowe intro „Trap”, bangerowe „I’m Just Bait”, piękne basowe „Step On It” czy drillowe „Rick & Morty” to mocne momenty tego projektu. Świetna rozrywka z nowoczesnym rapem. Ekipa ze zróżnicowanymi stylami i skillami. Warto mieć ich na radarze. 135 to odkrycie, typ brzmiący jak brytyjski Denzel Curry. Album na streamingach jest przypisany do Ambusha i nie ma wypisanych twórców, także więcej informacji trzeba wyszukać.

14. Lancey Foux „FIRST DEGREE”

W tym roku nie było albumu od Playboi Carti, ale Lancey nam to zrekompensował. Puścił dwa projekty, z czego bardziej w ucho mi wpadło „FIRST DEGREE”. Melodyjny autotune rap na mocno bournecore’owych bitach. Podkłady do „Ain’t This” czy „Don’t Talk” brzmią, jakby były wykradzione z kompa Yo’Pierre. Moimi faworytami z tego materiału są: kłujący cykaczami „Don’t – Trust Me” oraz subtelny „Bipolar Bag”. Po prostu „Die Lit” w wersji light. I to nie jest zarzut, bo tego albumu się bardzo dobrze słucha.

13. Lee Scott/Hyroglyfics „[gates clicks shut]”

Gratka dla fanów trzeszczącego brzmienia. Klasyczny surowy Blah Records styl. Bez nawarstwionych perkusji, bez gładkich melodii. Za to ze świetnym, precyzyjnym raperem na mikrofonie. W większości utworów nie ma refrenu. refrenów. Cała formuła to raczej strumień świadomości, gdzie ostatecznie zmiana myśli determinuje zmianę bitu. To sprawia, że perkusja zaczyna przeszkadzać przy odsłuchu. W takich „Beanio” czy „Crazy Ivan” przydałoby się ją wyciszyć lub po prostu wywalić. Hyroglifics to drum’n’bassowy producent, ale na tym albumie pokazał się od innej strony i wypadł wystarczająco dobrze, żeby czekać na jego kolejne wędrówki w klimaty „[gate chlicks shut]”. Kilka słów o tym albumie napisał wcześniej Mateusz Wieczorek.

12. Blanco „City Of God”

Już tytuł daje nam wskazówkę. Ten album to mieszanka brytyjskiego ulicznego rapu oraz zdobywającego coraz większą popularność brazylijskiego baile funku. Najlepiej to słychać w „Asura & Indra”, „Fala”, „Shippuden” czy „Surveillance”. Ten ostatni to najbardziej przewrotny moment albumu. Reprezentantowi Harlem Spartans udało się to ciekawie poskładać, przez co dostajemy bardzo lekkostrawny i przyjemny materiał. „Dennis Rodman” to piękny pokaz umiejętności Blanco. Oczywiście nie mogło zabraknąć mocnych bangerów, a wśród nich wyróżnia się kapitalne „The Great Escape” z gościnką Central Cee.

11. Datkid/Skinzmann „Sleeples In Pinhoe”

Przejazd leciwą, ale odpicowaną betą przez osiedle, z opuszczonymi szybami i na maxa rozkręconą muzą lecącą ze świeżo co zamontowanych głośników. Rzęzi, pierdzi, dudni to, ale przykuwa uwagę, wzbudza sentyment i ma swój urok. Dokładnie tym jest „Sleepless In Pinhoe”. Klimatyczny klasyczno-grime’owy album, który cudownie brzmi swoją nieidealnością. I zostawia wrażenie, że dokładnie to ten raper powinien rymować na tych bitach. Piękny otwieracz „Corrupted”, „Get That”, dziwaczne „Infamous” czy „No More Fun And Games” to najlepsze tracki, ale zdecydowanie warto dać szansę całości.

10. AJ Tracey „Flu Game”

AJ Tracey konsekwentnie buduje swoją pozycję. Najbardziej amerykański z UK raperów dał dobry materiał z wysokim repeat value. Od początku trap bangery lecą gęsto. AJ to raper obdarzony głębokim głosem i fajnym flow, także świetnie brzmi na efektownych bitach. W zgodzie z tytułem albumu, dostajemy sporo koszykarskich nawiązań, już wystarczy popatrzeć na tracklistę: „Kukoc” czy „Eurostep”. Highlightami albumu są: kapitalne „Draft Pick”, subtelne „Glockie” oraz wijące się jak wąż „Anxious”. Bujające „Dinner Guest”, co z tego, że na najbardziej przeruchanym motywie w historii muzyki klubowej, skoro on zawsze brzmi urzekająco. Ciekawostką jest, że singlowe „Bringing It Back” z Digga D pojawiło się na albumach obu panów. Gruby minus za gościnkę Nava (jak zawsze).

9. Lord Apex „Smoke Sessions 3”

Trzecia część dymkowych sesji od Lorda Apexa wypadła bardzo dobrze. Najbardziej laidbackowy materiał na liście. Cały urok tkwi w muzycznym „nigdzie mi się nie spieszy, posłucham sobie pięknych sampli i nawinę do tego”. Bardzo czuć synergię między raperem a bitami. Chyba tylko w „Chev Chelios” Apex rapuje bardziej agresywnie. Niesamowicie wyluzowane „Exhale” oraz „High Forever”. Dudniące basem „Like You Know”. W „I Need A Light” byłem zdziwiony, że na początku nie było tagu „La Musica De Harry Fraud”. Lord Apex dostał solidne wsparcie z USA w osobach Smoke DZA (w rzeczonym „I Need A Light”) oraz Wikiego („Say That” ze śliczną perkusją). Zdecydowanie nie mógł sobie dobrać lepszych towarzyszy do takiego klimatu. To zawsze będzie dobrze spędzone niecałe 40 minut. Polskim akcentem jest okładka, która została przygotowana przez Szejka.

8. The Bug „Fire”

Jedyna płyta producencka w zestawieniu. Reprezentant Ninja Tune puścił najlepszą około grime pozycja w tym roku. Jeżeli miałbym jednym słowem określić taką muzykę to: bezkompromisowa. Bardzo hałaśliwa i energetyczna pozycja, mocno nacechowana industrialnym brzmieniem klubowych soundsystemów. Nawet nie wiem, co o tym napisać. Piekielnie hipnotyzujący apokaliptyczny rap, który mógłby być w całości soundtrackiem „Mad Maxa”. Trochę się go boję. Zdecydowanie jest ogień. Jeszcze przez jakiś czas po odsłuchu trzeszczy w uszach.

7. Dave „We’re All Alone In This Together”

Jeden z najpopularniejszych raperów w UK puścił całkowicie klasyczny, mainstreamowy album. Nie znajdujemy tu żadnych stylistycznych wolt i skoków w bok. I to nie jest zarzut, bo dowiezienie takiego materiału na wysokim poziomie jest bardzo trudne. Dave jest jednym z najlepszych specjalistów od budowania klimatu wokół konceptu, swoimi tekstami, głosem oraz flow. Najlepszymi momentami są: statementowe „Three Rivers”, pięknie nostalgiczne „Verdansk”, potężny posse cut „In The Fire”, z kapitalnymi gościnkami Ghettsa i Giggsa oraz delikatne „Law Of Attraction” ze ślicznym refrenem Snoh Alegry. Generalnie na tym projekcie to nie rap jest problemem, tylko produkcja. Większość podkładów brzmi generycznie i nijako. Szkoda końcówki, bo bity są bardzo powolne i trochę się dłuży. Szczególnie „Heart Attack”, bo tam Dave bardzo fajnie leci, ale okropny gitarkowy motyw rujnuje efekt. Ale summa summarum nie można mu odebrać, że puścił bardzo dobry materiał.

6. Black Josh „Heartbreak Hostel”

Zdecydowanie pozycja dla osób lubiących kombinatorykę. Tytułowe złamane serca, to pewnie fanów surowego stylu Blah Records. Chociaż Black Josh zawsze lubił sobie polatać po różnych klimatach. Oczywiście dostajemy typowo blahowe (2115 to gęg) „Get Meh”, „Birds” czy „Cult Sag. Pt. 3” z Cult Of The Damned. A co oprócz tego? Garść delikatnych soulowych kawałków (m.in. tytułowe „Heartbreak Hostel” czy wspierane featami wokalistów „Day Ones” oraz „Want The Sun”), cloudowe „Pepsi” z dość niespodziewaną gościnką Lancey Fouxa, na okrasę dwa bangery, których mogliby mu pozazdrościć traperzy, czyli „In The Bits” oraz „Black Airforce”. Sam gospodarz dysponuje bardzo sprawnym flow, także zmiany stylistyki w ogóle mu nie przeszkadają. To jest swoisty showcase umiejętności Black Josha. Najlepszym momentem jest „All GD”. To jest instant generator dobrego humoru i najlepszy track roku 2021, którego nie słyszeliście. Dzięki tym zmianom klimatów, album w ogóle się nie nudzi.

5. LD „Who’s Watching”

Grandpapa drilla wrócił na początku roku z albumem „Who’s Watching”. Już singiel „Outro” zapowiadał, że to może być mocna rzecz. Najmocniejszym momentem jest, kiedy padają słowa „That is the real n***a statement: LD is the truth and that be the word on the pavement”. I dostajemy poważny uliczny materiał. Surowości dodaje brak refrenów w większości utworów. Przy czym flow LD nie ma nic wspólnego z surowizną. Niesamowicie charyzmatycznie wpada na każdy bit i leci, czasem nawet bez przerw jak we freestyle (głównie tak jest zbudowany ten album). Bardzo efektownie brzmi w „Rich Porter”. Subtelnie przedstawia się w „Drillaman”. „The Ride Out”, „Labour” czy „Out On Bail” to typowe przykłady mrocznie brzmiącego UK drillu z bardzo ograniczoną melodią. Bez przypadku jest to, że najbardziej hitowe są utwory z gośćmi: „This Side” z AJ Tracey, „Free Smoke” z future’owym refrenem S Loud oraz „Fell In Love” z Rue Melo oraz K-Trapa. I nawet przy tym braku melodyjności, to „Who’s Watching” się bardzo dobrze słucha za każdym razem.

4. slowthai „TYRON”

Naczelny wariat UK sceny znowu zabrał nas w ciekawy przelot. Album zaczyna się mocno. Werble w „45 SMOKE” oraz „VEX” cudownie napadają na głowę. „MAZZA” z kapitalnym featem ASAP Rocky’ego to jeden z największych hitów UK rapu w 2021. W „Cancelled” dostajemy dobry feat Skepty, a po zmianie bitu w połowie to w ogóle jest zabójczy track. Połączenie z bardzo ekspresyjnym flow slowthaia daje mieszankę wybuchową, która eksploduje w uszach. Dalej dostajemy bardziej delikatne, klasyczne brzmienie. Dzięki wolniejszemu tempu możemy wyraźniej usłyszeć jak fajnie gospodarz bawi się słowami. Najlepiej słychać to w „i tried” oraz „focus”. Natomiast „Terms” to oszukany feat Denzela Curry, który mnie bardzo zasmucił. Całość wieńczą wchodzące w pop utwory. Kolejna bardzo dobra pozycja w dyskografii slowthaia.

3. Ghetts „Conflict Of Interest”

Kiedy raper w jednym z pierwszych wersów na albumie rzuca „I was probably an accident” to czuć, że to będą emocjonalne ciężary. I tak rzeczywiście się dzieje. „Conflict Of Interest” to świat przemyśleń i doświadczeń gospodarza: rodzina, bieda, smutek, złość, agresja. Materiał ma dość wolne tempo, co robi dobrze, bo bardzo wyraźnie słychać walory techniczne Ghettsa. On ma wszystko, żeby przykuć słuchacza bez wsparcia efekciarskich bitów. Już na początku dostajemy przepiękne „Mozambique” z cudownym refrenem Moonchild Sanelly (w sumie I don’t know bro dlaczego). Są też kapitalne, terapeutyczne „Autobiography”, mocne „Dead To Me” czy „Crud” z featem Giggsa. „Hop Out” to bardzo dobra wariacja na temat westcoastu. W „IC3” razem ze Skeptą wjeżdża jak na szefów przystało. „No Mercy” to z kolei rewelacyjne jamajskie gościnki rewelacji poprzedniego roku – Pa Salieu oraz brytyjskiego The Preacha z zamiłowaniem do adlibów – BackRoad Gee. Musiał być element klubowy i dostajemy go w „Good Hearts”. Pomimo trwania ponad godzinę, to „Conflict Of Interest” w ogóle się nie dłuży.

2. Little Simz „Sometimes I Might Be Introvert”

Temu projektowi poświęciliśmy jeden z naszych tekstów grupowych. Pani Simz we współpracy z Inflo uraczyła nas monumentalnym albumem na pięknych, klasycznych bitach. Jeden z najbardziej schludnych i urokliwych materiałów w tym roku. Raperka pokazuje, że można zgrabnie i charyzmatycznie rapować nie tylko o popisach łóżkowych i modnych ciuchach. Zostajemy zaproszeni do podróży po przemyśleniach i emocjach autorki (momentami wchodzącą w coaching). Już na samym początku „Introvert” dostajemy cudowny british accent moment („I see sinners in the church”). Inflo oddał się swoim bardziej klasycznym instrumentalnym odlotom. Materiał tętni soulowym vibem i jest diabelsko organiczny. Jedyne utwory, gdzie to zostaje przełamane to britpopowe „Speed”, lekko grime’owe „Rollin Stone” oraz tętniące ejtisami „Protect My Energy”, przy którym nogi same rwą się do tańca. Z kolei „Point And Kill” oraz „Fear No Man” są mocno naznaczone muzyką afrykańską. Nie ma tu zbyt wielu gości, lecz Cleo Sol oraz Obongjayar swoimi wokalami pasują idealnie i pięknie wzbogacają utwory, w których występują. Po tym albumie Pani Simz już zdecydowanie nie powinna być nazywana Little.

1. Unknown T „Adolescence”

Najlepszy UK driller zeszłym roku wydał jeden z najciekawszych britrapowych albumów: mroczny i surowy „Rise Above Hate”. W tym roku uraczył nas bardziej efekciarskim materiałem. „Adolescence” to popis pod każdym względem. Bardzo dobre bity dali m.in. AXL Beats, Ghosty, Gotcha czy Chris Rich. Dostajemy sporą dawkę głębokiego basu. Jednak Unknown T wychodzi z drillowej banieczki i próbuje wprowadzić delikatniejszą trapową stylistykę i melodyjność, w lovesongu „Sweet Lies” nawet śpiewa. Od początku serwuje niesamowitą pokazówkę, jego uliczne historie są świetnie, bardzo dynamicznie i charyzmatycznie podane. Dobra technika w połączeniu z jego niskim głosem daje piorunujący efekt. Każde przyspieszenie jest wyraźne i sugestywne. Bardzo fajnie brzmią adliby precyzyjnie wplatane w tekst. „Driller Shit” czy „Tugman Vacation” to kwintesencja piękna angielskiego akcentu (lepiej brzmiącego „paigons” nie usłyszycie). Goście dopasowali się poziomem do gospodarza: Potter Payper daje chyba najlepsze linijki w karierze, Digga D i M1llionz po prostu robią swoje, tak samo jak Nafe Smallz i M Huncho na refrenach. Czy coś jeszcze? Po prostu odpalcie „Louis Bloom” i zbierajcie szczęki z podłogi.  Na tym albumie nie rapuje Unknown T, tylko Ultimate T.