Nie ukrywam, że w momencie, gdy przeczytałem opis „XX” O.S.T.R-a, to serce zaczęło mi łomotać – spodziewałem się nieznośnej dawki cringe’u. Jego album miał „przenosić odbiorców do rzeczywistości dwudziestolecia międzywojennego” i być „lekcją historii, której nie zapisano w książkach”. Ten pomysł wydawał się idealny, by go schrzanić. Nigdy się bardziej nie myliłem – O.S.T.R. dostarczył nam naprawdę przemyślany i dopracowany projekt.

Łódzkiemu raperowi udało się odtworzyć dwudziestolecie międzywojenne w nieszablonowy sposób. Wchodzimy w świat hochsztaplerów, przemytników, szemranych handlarzy i wszechobecnego kombinowania, w którym nie chodzi jedynie o zyski, lecz o przeżycie kolejnych dni. Nie brakuje tu także odniesień do pijaństwa, narkomanii czy seansów spirytystycznych, Główny bohater jest niespełnionym literatem, z niewielkim dorobkiem, ale z wielkimi ambicjami. Klimat ubarwiają jeszcze niezliczone namedroppingi postaci z tamtego okresu (Fogg, Miłosz, Boy-Żeleński), archaizmy czy wstawki z programów radiowych – w jednym z takich fragmentów ludziom doradza się zaopatrzenie w piec typu koza, w którym można spalić meble w razie zbyt srogiej zimy (sic!). Muzycznie na „XX” jest bardzo jazzowo, a O.S.T.R. sampluje także popularne wówczas instrumenty.

By wyłapać wszystkie smaczki i wsiąknąć w klimat międzywojnia, „XX’ trzeba słuchać w pełnym skupieniu. Brak wyraźnych hitów – choć z drugiej strony singlowe „Tango porcjarza” przyjęło się bardzo dobrze – sprawia, że łatwo przejść obok tego albumu obojętnie. Trzeba też uczciwie powiedzieć, że O.S.T.R. nie jest tu demonem flow, bywa dość monotonny i immersja mogłaby być głębsza i szybsza, gdyby w niektórych miejscach dokręcono śrubę. Niemniej realizacja tego konceptu oraz solidność w każdym elemencie materiału powoduje, że „XX” to najlepszy album Ostrowskiego od „Życia po śmierci”.