Pod koniec ubiegłego roku nikt nie sądził, że J. Cole przewrócił właśnie najważniejszą kostkę domina, prowadzącą do rozpętania największego beefu w ostatnich latach. W gościnnej zwrotce na “First Person Shooter” Drake’a wymienił siebie, Kendricka Lamara i gospodarza utworu jako “Big Three”, czyli trójkę najlepszych raperów w grze. Ogłaszając się Muhammadem Alim uplasował siebie samego na szczycie tej układanki. I mimo że ten wers jest typową przesadzoną braggą, a pozostałej dwójce Cole oddaje hołd, Kendrickowi nie spodobał się ten fragment. “Motherfuck the big three, nigga, it’s just big me” (“Jebać wielką trójkę, tylko ja jestem wielki”) – odpowiedział w “Like That” na płycie Future’a i Metro Boomina. I tak rozpoczęła się wojna, w której drugoplanową i – niestety – karykaturalną rolę odegrał J. Cole. 

Dwa tygodnie po “Like That” Jermaine wypuścił “7 Minute Drill” – diss na Lamara. W tym 3,5 minutowym kawałku próbuje udawać Jaya Z krytykując dyskografię swojego oponenta, wyliczając jej mocne (“Good Kid, M.A.A,D City”) oraz słabe momenty (“TPAB”, “Mr Morale and the Big Steppers”), co jest oczywistym nawiązaniem do wymierzonego w Nasa utworu “Takeover”. Poza tym J. Cole naśmiewa się ze wzrostu Kendricka i rzuca wiele wersów nieprzystojących Aliemu rapgry: to kuksańce, nie sierpowe. W zasadzie nie do końca wiadomo, czy próbuje atakować, czy nagrywa tylko z musu. To główny powód, przez który “7 Minute Drill” został jednogłośnie wyśmiany przez słuchaczy. Najdziwniejsze miało jednak nadejść: 48 godzin później, podczas koncertu J. Cole publicznie przeprosił Kendricka za kawałek, diss nazwał “najgłupszą rzeczą, jaką zrobił w życiu”. Przekonywał, że nie czuł się za dobrze z tym nagraniem oraz że dalej ma szacunek do swojego adwersarza. Ostatecznie wycofał utwór z serwisów streamingowych. I tak po raz kolejny w ciągu kilku dni został okrzyknięty największym ciumciokiem rapu. (Choć np. Black Thought miał na ten temat zupełnie inne zdanie).

Internetowa krytyka J. Cole’a to zresztą żadna nowość. W X-owych dyskusjach często nazywany jest najbardziej przecenianym raperem ever, nudziarzem czy nieudacznikiem niepotrafiącym nagrać ciekawej płyty. Kilka gościnnych zwrotek, w tym te w “Johnny P’s Caddy” Benny’ego the Butchera, “The Secret Recipe”” Lil Yachty’ego czy wspomnianym „First Person Shooter”, przełamało złą passę, jednak przygoda z dissem zepchnęła go z powrotem na dno szufladki z “flopami” i “fraudami”, jak określają go młodsi słuchacze. Lecz warto pamiętać, że Cole’a nie zawsze odbierano w ten sposób. Na przełomie lat 00. i 10. dostarczył hip-hopowi wielu dobrych materiałów, a siły jego raperskiego rzemiosła nie da się podważyć. 

J. Cole zaczynał studyjną karierę jako wielka nadzieja rapu. Jego debiutu wyczekiwali wszyscy, miał być kimś, kto odmieni scenę. Mixtape’y poprzedzające “Cole World: The Sideline Story” torowały mu drogę do mainstreamu, a wsparcie Jaya Z było nobilitacją, o której wielu raperów mogło pomarzyć. I choć największy sukces komercyjny przyniosły mu kolejne płyty w dyskografii, to chciałbym przypomnieć właśnie te wczesne czasy – gdy faktycznie jego, Kendricka Lamara i Drake’a można było nazywać wschodzącym Big Three. Nową generacją gotową na przejęcie hip-hopu. 

Jego pierwszy oficjalny mixtape, “The Come Up”, zwiastował, że mamy do czynienia z raperem, któremu zależy na tym, by warstwa tekstowa jego kawałków stała na wysokim poziomie. Z tego materiału biła jeszcze chałupniczość, słychać w nim niedociągnięcia we flow, niemniej na wyprodukowanych przez siebie podkładach, jak i znanych instrumentalach Cole wypadał co najmniej solidnie.  Prawdziwy przełom przyniósł mixtape “The Warm Up” wydany w 2009 roku już przy współpracy z Roc Nation. To o wiele dojrzalszy, lepiej zrealizowany materiał, z mocniej uderzającymi linijkami. Znalazł się tam utwór “Lights Please”, dzięki któremu Jay Z podpisał J. Cole’a w swojej wytwórni. Ten numer pozornie zdaje się leciutkim, ironicznym kawałkiem o seksie i zaślepiającym pożądaniu, jednak w pewnym momencie Cole zmienia perspektywę, by zaatakować leniwych ojców.

Pozostałe utwory prezentują cały wachlarz zalet rapera. “Grown Simba” to typowy backpackerski popis, w którym Cole dwoi i troi rymy. “Heartache” udowadnia, że gospodarz potrafi przejąć energiczny podkład, a słowa o tym, że brakuje mu charyzmy są przesadzone. “Dead Presidents II” czy “Til’ Infinity” pokazują, że nie tonie na legendarnych podkładach. I choć słychać, że to jeszcze nie w pełni ukształtowany raper, to jego nieustanne próby udowodnienia, że jest najlepszy, skille i autentyczna chęć wbicia się do mainstreamu imponowały i zmuszały do zatrzymania go na radarach.

Jego styl doceniali zarówno słuchacze, jak i krytycy. W tamtym czasie szum wokół Cole’a nie cichł. W 2010 roku trafił do Freshmenów XXL-a, balonik pęczniał, a ludzie wypatrywali kolejnych nagrań. Ostatni przeddebiutowy mixtape Jermaine’a, “Friday Night Lights”, okazał się prawdziwym hitem. Na samym DatPiff został pobrany prawie dwa miliony razy, co dawało mu miejsce w pierwszej dwudziestce najchętniej pobieranych mixtape’ów na stronie. Na „FNL” już od początku Cole wrzucał dużo gęstych wersów. W “Too Deep For The Intro” opowiada historię kobiety bitej przez swojego partnera, która trwa przy nim dla dobra ich wspólnych dzieci. Potrafi być zadziorny, jak w “Blow Up”, lecz przede wszystkim rapuje wiele introspektywnych wersów o dorastaniu bez ojca (czy nawet bez ojców, bo jego przyrodni ojciec także opuścił rodzinę), o marzeniach o wyrwaniu się z biedy czy imaniu się dorywczych prac w pogoni za muzyczną karierą. Nie boi się wielkich słów, nie pęka na wielkich współczesnych bitach (rapuje pod “Devil in a New Dress” Kanye Westa), ciągle prze do przodu. Rozwinął się też jeśli chodzi o ładne, chwytliwe refreny, dzięki czemu całego materiału słuchało się – i dalej słucha się – z niezwykłą lekkością.

W 2011 roku przyszedł czas na oficjalny debiut. “Cole World: The Sideline Story” jest z jednej strony zdecydowanie bardziej mainstreamowe niż poprzednie, raczej soulowe materiały. Z drugiej – Cole na pewno nie zapomniał, jak się rapuje, a w tekstach upchał trochę perełek. “Can’t Get Enough” jak na radiowy singiel zawiera mnóstwo wywołujących uśmiech wersów („I’m from the Ville where they bang for the money and carry fo’-fives, like change for a twenty”). By wymienić tę bardziej liryczną stronę albumu wypada wspomnieć o utworze “Lost Ones” o niechcianej ciąży. Cole stara się tu być głęboki, przy jednoczesnych próbach gierek słownych. Na całej płycie liryka jednak wyraźnie ustępuje przebojowości i radiowym numerom. Sam raper zdaje się być sympatycznym ziomkiem, łatwo zostawić zatem ten album na rotacji. Jednakże trudno przeoczyć fakt, że treść została rozwodniona. Poniekąd odpowiedzialne jest za to Roc Nation, które wymagało od niego radiowego hitu.

Choć J. Cole zaprzeczył temu w wywiadzie, cały album brzmi jednak jak gdyby już osiadł na laurach. Wydaje mi się, że pióro ma nieco stępione, a jego mikrofonowy głód znany z mixtape’ów został już zaspokojony w momencie debiutu. To uczucie niedosytu towarzyszyło też recenzentom “Cole World: The Sideline Story”. Oceny były relatywnie pozytywne, lecz raczej chłodne, bo chyba tak należy nazwać noty oscylujące wokół 7/10 czy 6.1/10 od Pitchforka. Wygląda to na niespełnienie pokładanych w nim oczekiwań. Niemniej – odrywając kontekst wyśrubowanych wymagań – “Cole World” to całkiem solidny, zupełnie niesłusznie pokryty kurzem, materiał.

Po trzecim studyjnym albumie, jakim było docenione „2014 Forest Hills Drive”, J. Cole faktycznie obniżył loty. Mimo tego w ostatnich latach potrafił przykuć uwagę nie tylko świetnymi gościnnymi występami. Moim ulubionym momentem Cole’a jest genialny freestyle w L.A. Leakers, gdzie miesza gierki słowne, rzuca wspaniałe barsy, a w raperskiej sztuce zdaje się nie mieć równych. Zakończenie pierwszej, znakomitej części nagranej na bicie „93 ’til Infinity” Souls of Mischief wersem „Hardest shit out the South since slavery” jest doprawdy ikoniczne.

Dlatego choć można – a nawet trzeba – krytykować J. Cole’a za albumy wydane w ciągu ostatnich lat czy przede wszystkim za ten wprawiający w zakłopotanie udział w beefie Drake vs Kendrick, nie wolno nam zapominać o tym, że to raper z krwi i kości. Gość, który na początku 10s pchał kulturę do przodu i był jednym z MCs przywracającym blask lirycznemu hip-hopowi. Obecnie nikt przy zdrowych zmysłach nie wymieniłby go w TOP3 rapu, jednak skręca mnie, gdy widzę kolejne wypowiedzi deprecjonujące całą jego karierę. Wygląda to nie jak słuchanie muzyki, a wygodna i bezpieczna krytyka aktualnie nielubianej ksywki.