Fonograficzny debiut Boba Dylana nie zwiastował, że mamy do czynienia z kolosem, który zostanie jednym z najważniejszych piosenkarzy na co najmniej dwie dekady, a finalnie zdobędzie Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury.
Nic dziwnego – niepopularny wtedy Bobek w momencie nagrywania “Boba Dylana” miał 20 lat, a utrzymywał się z rżnięcia na gitarze i harmonijce ustnej w pubach, gdzie śpiewał swoje wersje folkowych klasyków. Tak też wygląda jego debiut: to trzynaście utworów, z których jedynie dwa to autorskie kompozycje. Czy to było pójście na łatwiznę? Po części tak. Kilka z nich miał już dobrze obcykanych po gigach, choć znajdziemy tam więcej – jakkolwiek głupio to brzmi – nowych coverów. Młody wiek oraz brak własnego materiału nie przeszkadzał Dylanowi w buńczucznych postawach – podczas sesji nagraniowych niektóre kawałki zagrał tylko raz i odmawiał poprawek. “Śpiewanie drugi raz tego samego? To okropne” – miał odpowiadać na prośby producenta albumu, Johna Hammonda.
Urodzony w Minnesocie wokalista nadawał poszczególnym piosenkom swojego charakteru choćby poprzez delikatne zmiany treści, jak w “Man of Constant Sorrow”, lecz głównie po prostu aranżował teksty wedle własnej wizji. Na “Bobie Dylanie” znajdziemy dobrze znane motywy z jego późniejszej twórczości: Dylan często wyśpiewuje – czy też rytmicznie wypowiada – zwrotkę, a w refrenie wybrzmiewa harmonijka ustna. Dobrym przykładem jest jedna z autorskich piosenek, “Talkin’ New York”. Bob przez kilka zwrotek opowiada tam dość smutną historię, przerywając ją w odpowiednich momentach solówkami. Łatwo zauważyć jego braki pisarskie – nierówno napisane wersy zmuszają go do nienaturalnych przyśpieszeń. Choć najczęściej Dylan brzmi solidnie, to niekiedy – jak w przypadku “You’re No Good” – piosenki wyglądają na niedopracowane, barowe wykonania, podczas których wokalista przedziwnie moduluje głos.
Najjaśniejszym momentem „Boba Dylana” jest z pewnością drugi autorski utwór – „Song to Woody”. To hołd oddany Woody’emy Guthrie, znanemu, bardzo płodnemu folkowemu piosenkarzowi. Jedna sprawa to tekst, z którego wynika, że Dylan był za pan brat z jego twórczością, ale sama kompozycja – bardziej intymna niż pozostałe kawałki z debiutu i zagrana jedynie na gitarze – sprawia, że ten utwór uderza mocniej niż inne fragmenty albumu.
Ostatecznie “Bob Dylan” nie przyjął się zbyt dobrze, a jeśli chodzi o sprzedaż, na początku ledwie wyszedł na zero. Trudno być zaskoczonym: Dylan nie wyróżniał się jako wokalista, był naturszczykiem, a swój największy atut, czyli pióro, trzymał schowane w kałamarzu. Gdyby nie wydane rok później “The Freewheelin’ Bob Dylan” z ikonicznym „Blowin’ in the Wind” prawdopodobnie zapomnianoby o jego istnieniu. Kolejny album sprawił jednak że ludzie zaczęli wracać do debiutu Dylana, a nawet go doceniać. Jednak powiedzmy sobie szczerze, nie będąc jego die-hard fanem, możecie sobie odpuścić ten album i nie stracicie absolutnie niczego istotnego.