[Offcheck]
Oye man, what’s happening in UK music? (czytane z akcentem Geordie). Ano dzieje się i fajnie, że od takiego albumu możemy rozpocząć serię UKącik. Little Simz we współpracy z Inflo dostarczyli full mainstream ready album, który zasługuje na spory rozgłos. Od samego początku miałem niesamowitą frajdę ze słuchania. Trzy rzeczy niesamowicie urzekają w tym projekcie. Pierwsza to oczywiście główna bohaterka, od której dostajemy bardzo fajnie położone linie, idealnie wykorzystujące przestrzeń bitów. I nie są to linie o niczym. Już świetne lead single Introvert oraz Woman dawały nam do zrozumienia, że to będzie zaangażowany projekt. Dodatkowo brytyjski akcent daje +20% do efektu końcowego. Drugą rzeczą jest schludność tego albumu. On brzmi pięknie od pierwszego do ostatniego dźwięku. Każda melodia, każdy bas, każda perka, to wszystko składa się na cudowne brzmienie, którego słucha się niesamowicie przyjemnie i przystępnie. Wybrana koncepcja zbudowania bitów bardzo dobrze pasuje do treści, którą na nich przekazuje Little Simz i co daje śliczny efekt synergii. Trzecia rzecz to tempo. Całość została dobrze poukładana, przez co Sometimes I Might Be Introvert w żadnym momencie nie daje dojść do głosu nudzie. Warto zwrócić uwagę na drugą część albumu, gdzie dostajemy świetne Rollin Stone (show me You’re British without saying that You’re British) oraz Protect My Energy (my prescious). Absolutne must listen roku 2021.
[Modest]
Ostatnie tygodnie na rynku wydawniczym niezwykle mnie bawiły. Słuchacze z ręką w gaciach śledzili każde pierdnięcie Kanyego Westa w nadziei, że jego Donda jest już coraz bliżej. Następnie ze swoim albumem powrócił największy oponent Ye – Drake. Tymczasem gdzieś z boku, w tym samym dniu co Kanadyjczyk, bez nachalnej promocji i wygórowanych oczekiwań związanych z rozpoznawalnością, premierę miał najnowszy krążek Little Simz – Sometimes I Might Be Introvert. Jeszcze mocniejszy niż twory wyżej wymienionych. Przyleciał sobie do Polski z Wielkiej Brytanii niczym jakiś cichociemny, z miejsca zyskując sympatię wszystkich muzycznych koneserów. Nie dziwię się. Gdyby złożyć osobny krążek jedynie ze skitów, które brzmią jak skomponowane przez samego Ennio Morricone lub skradzione z sesji do The ArchAndroid Janelle Monáe, pretendowałby on do miana albumu roku. A co dopiero jak pomyślę o pełnych numerach! Samo intro sugeruje, że nadchodzi dzieło wiekopomne. Quebonafide już nigdy nie zatęskni za starym Kanye, jak przesłucha linię basową w I Love You, I Hate You. Dawno nie słyszałem czegoś tak staroszkolnego, a jednocześnie cypherowego, jak utwór Speed, mimo że nie uraczymy w nim sampli z Grovera Washingtona Jr. Zakochałem się w niej. W warstwie muzycznej tego krążka rzecz jasna, bo w uroczej Little Simz zakochany jestem już od dawna! Jak słyszę tę organiczną muzykę, przypominam sobie postulaty zatwardziałych fascynatów trapu sprzed kilku lat, którzy wieszczyli, że żywe instrumenty już nigdy nie wrócą do hip-hopu. A gdy teraz propsują SIMBI, tylko się uśmiecham pod nosem. Z twórczością Little Simz mam jednak pewien problem. Wyżej sobie cenię Stillness In Wonderland niż Grey Area, którym to z kolei zachwyca się większość. Podobnie mam i w tym przypadku, ponieważ nie mogę się zgodzić z moim przedmówcą. Z każdym kolejnym odsłuchem płyty marzę o tym, aby Rollin Stone zniknął z tracklisty. Numer, który zaburza spójność tej płyty. A bez niego byłbym w stanie uwierzyć, że mamy do czynienia z klasykiem.
Patrzcie, jakie jaja. Ten sam Inflo, który miał olbrzymi udział na beztroskim, samemu-się-słuchającym albumie Jungle, odpowiada za trudną do polubienia produkcję Sometimes I Might Be Introvert. Te bity przywodzą na myśl O.S.T.R.a z okolic Adult Contemporary czy innego JTTS. Są tak idealne, tak czyste i harmoniczne, tak pozbawione zasadzek, że generalnie drogi masz dwie. Albo po jednym odsłuchu już znasz je na pamięć (i przy kolejnych ziewasz), albo po dziesięciu odsłuchach nadal nie jesteś w stanie ich zanucić z pamięci. Groovy brzmią jak pożyczone, perkusje są tak grzeczne, że przepuszczają kobiety w drzwiach. Oczywiście nie każdy numer cierpi na te przypadłości – na przykład Little Q, Pt. 2 byłby super, bo ma fantastyczny motyw, który mógłby wydiggować Madlib. Niestety przez prawie całą pierwszą połowę płyty większość takich wyjątków jest konsekwentnie zarzynana przez orkiestrowość. Tu są tuby. Tu jest nawałnica skrzypiec frustrujących niepotrzebną podniosłością. Szczęśliwie drugą połowę SIMBI obronić już dużo łatwiej. Album zaczyna się budzić się wraz z ósmym w zestawie Speed, a potem wchodzą jeszcze takie bomby, jak brytyjski, basujący Rollin Stone (tu trzymam stronę Offchecka, ten numer jest git, sorry Tokyo i Modest), plemienny Fear No Man czy dwie ostatnie piosenki – ładne i wreszcie pozbawione tego śmierdzącego patosu. Problem w tym, że gdybym zawczasu kolegom nie zadeklarował, że się dopiszę do niniejszego tekstu, to zwyczajnie bym do tej dużo lepszej drugiej połowy nie dosłuchał, tylko wyłączył po paru pierwszych kawałkach. Jeszcze żeby ktoś nie pomyślał, że ta mityczna druga połowa jest jakaś super bezbłędna – niestety została pieczołowicie poprzetykana skitami, w których nasz super ekstra niezniszczalny nadludzki uberkompozytor Inflo zapamiętale realizuje swoje orkiestrowe masturbacje. Ech.
[Tokyo]
Ostatnie tygodnie dla hip-hopu były jedną wielką jazdą bez trzymanki, jeśli chodzi o premiery. Najpierw po dwuletniej przerwie powrócił Kanye West z LP pt. Donda. Zaledwie 4 dni po premierze gwiazdora z Chicago wydał swój album najpopularniejszy raper na świecie, czyli Drake, który w końcu dał swoim fanom długo wyczekiwany projekt, jakim był Certified Lover Boy. Przy takim zamieszaniu na scenie muzycznej łatwo było przeoczyć premierę albumu, który na głowę bije jakością albumy obu super gwiazd. Sometimes I Might Be Introvert od Little Simz i producenta Inflo to LP, które od pierwszej sekundy zaskakuje słuchacza swoim brzmieniem. Przywodzi ono na myśl dwa pierwsze albumy Kanye. Tracki takie, jak Introvert czy Little Q, Pt. 2 to absolutny top tego roku, jeśli chodzi o warstwę liryczną. Jedynym minusem na trackliście jest kawałek Rollin Stone, który mimo tego, że świetnie działa jako single, to tutaj po prostu ze swoim mocno futurystycznym brzmieniem nie wpasowuje się do konwencji, w jakiej jest stworzona reszta albumu. Jest to jednak mała wada, która w perspektywie całości nie zabiera temu albumowi praktycznie nic. Nowe dzieło Simbi na 100% zostanie w mojej muzycznej rotacji i będzie jednym z największych kandydatów do AOTY.
Dwóch Amerykańskich gigantów rzuca dwa albumy, których słuchanie sprawia mi fizyczny ból, a w porównaniu do tych słoni zaledwie lekko przerośnięta mrówka (w dodatku zza oceanu) wypuszcza rzecz, która kładzie na matę ostatnie 5/6 lat Champagnepapiego i ostatnie 5 lat (z pominięciem całkiem dobrego KSG z Cud’em) Ye. Domagam się zepchnięcia z piedestału tego duetu, na który składa się cosplay emocjonalnego gangstera robiącego muzę tylko dla dziewczyn i typa, który mógłby siedzieć w zakładzie zamkniętym i nigdy nie powinien odstawiać leków. Album, o którym tu mówimy, nie jest perfekcyjny, moim zdaniem bity są lekko przekombinowane i momentami mogą przytłoczyć przeciętnego słuchacza rapu raczej rzadko odwiedzającego filharmonie. Miło widzieć, że w UK wreszcie topkę zagrzewa więcej płyt, które nie są kolejnym driillem i grimem (całkiem fajnym, lecz następuje efekt przejedzenia i męczenie w kółko tych samych pięciu patentów bardzo zaczyna nudzić). To przepełniona patosem opowieść o wnętrzu narratorki, które to wnętrze i umysł stają w kontrze do świata zewnętrznego i ludzi wokół. Lirycznie przywodzi mi to lekko na myśl album Sole – Selling Live Water, tylko z dwiema różnicami: zamiast Stanów i przełomu wieków mamy UK i drugą dekadę XXI, oraz zamiast Sole’owego ciągnięcia w dół do złości/smutku mamy tutaj echo nadchodzącego z oddali międzynarodowego sukcesu, wkraczającego w życie Little Simz przy fanfarach całej orkiestry. Jest to jedna z tych „spowiedzi z życia”, więc naturalną koleją rzeczy pojawiają się tu wątki jej miejsca jako kobiety w społeczeństwie, dzieciństwa czy systemowego rasizmu. Momentami odnoszę wrażenie, iż wpada ona w bardzo motywacyjny ton (najbardziej słyszalne jest to w The Garden Interlude), za czym jakoś szczególnie nie przepadam. To wszystko, co opisałem powyżej, składa się w jedną opowieść, której słuchanie przypomina nieco oglądanie całkiem niezłego filmu. W skali samego 2021 Sometimes I Might Be Introvert pojawi się w moich topkach – czy to UK, czy to w takiej bez podziału, ale szczerze podejrzewam, że na przestrzeni następnych lat utonie gdzieś w dalszych lokatach. Ode mnie takie szkolne 4+ za starania (tzw. effort).