W nocy z czwartku na piątek wybuchła gorączka. Oto Lil Yachty, mamrot-raper o mieszanej reputacji, wydał płytę muzycznie tak odległą od swoich poprzednich, jak tylko można to sobie wyobrazić. Psychodeliczne i, o co chyba w tym najbardziej chodzi, nierapowane dzieło Milesa McColluma to jeden z najbardziej radykalnych skoków w bok w muzyce popularnej w ostatnich latach.

Przy pierwszym odsłuchu Let’s Start Here. bardzo łatwo się w płycie zauroczyć. Raperzy próbujący swoich sił poza terytoriami hip-hopowymi zazwyczaj nie potrafią podołać postanowionemu sobie zadaniu. Płycie Yachty’ego gatunkowo najbliżej jest raczej do rocka i w zestawieniu z takimi Rebirth Lil Wayne’a, Speedin’ Bullet 2 Heaven Kida Cudiego czy ostatnimi poczynaniami Machine Guna Kelly’ego jawi się jako arcydzieło.

To zasługa zestawu pewnych cech, który dla Let’s Start Here. bywa zarówno błogosławieństwem jak i przekleństwem. Nowe nagranie Yachty’ego jest spójne, przemyślane oraz konsekwentne w dążeniu do swojego celu. Prawie wszystkie utwory są o tożsamości dzisiejszej głównonurtowej muzyki psychodelicznej i wykorzystują jej możliwości bez szczególnej troski o utratę konwencjonalnie rozumianego popowego potencjału. Nie ma tu miejsca na stylistyczne potknięcia czy tchórzliwe ustępstwa wobec społeczności hip-hopowej.

U podstaw znajdują się tutaj brzmienia od kilku lat zadomowione w mainstreamie psychodelii. Latające wszędzie porównania do Tame Impali są w porządku, ale zdecydowanie trafniejsze są te do Yvesa Tumora. To, że album przez większość czasu brzmi jak sequel do Heaven to a Tortured Mind da się akurat łatwo wytłumaczyć. Justin Raisen, producent owej płyty dostał kwity kompozytorskie i producenckie na całości Let’s Start Here. Wśród wielu ludzi stojących za psychodelicznym Yachtym, ma on najwidoczniejszy wpływ na dzieło.

Na albumie znajduje się para piosenek, która, jawnie nawiązując do „starych klasyków”, odlatuje w rejony… progresywne. Otwierające „the BLACK seminole.” ze swoim wyluzowanym rytmem, soulowymi damskimi wokalami i syntezatorowymi arpeggiami w intro nawiązuje do Pink Floyd z okresu The Dark Side of the Moon. Z kolei zamykacz „REACH THE SUNSHINE.” rozpoczyna się od pastiszu „Pyramid Song” Radiohead, a następnie ewoluuje w inspirowany King Crimson wielki finał. Oba utwory stanowią najciekawsze momenty na płycie i mam żal do twórców, że nie puszczali wodzy fantazji tak jak tutaj częściej.

W przeciwwadze do nich są dwie inne piosenki, które nieco się wyłamują od psychodelicznego stylu. „running out of time” brzmi jak kawałek Calvina Harrisa z serii Funk Wav Bounces, a takie „drive ME crazy!” jak gdyby nowy Toro y Moi na spółę z Silk Sonic nagrali popowy g-funk w typie szlagierów Willa Smitha. Wyżej wymienione i wszystkie pozostałe kawałki na płycie dbają o równy poziom albumu. Są dobre, czasem nawet bardzo, a w najgorszym wypadku jedynie niezłe. Nawet jeśli szczególnie nie angażują, sprawują się jako miłe tło.

Co czujniejsi zauważą jednak, że najnowszy projekt rapera jest podszyty fałszem. Bardzo łatwo dojść do wniosku, że Let’s Start Here. jest doskonale wykalkulowanym produktem naszych czasów, sprzedawanym nam jako coś wyższego niż w rzeczywistości jest. To, czego słuchamy, to efekt pracy sowicie wynagrodzonych, doświadczonych nazwisk z kręgu tzw. popularnej alternatywy. Wykonali oni zadanie, którym było wysmażenie albumu spełniającego standardy dzisiejszej popularnej muzyki psychodelicznej, ale który od strony kreatywnej nie może się nadmiernie wychylać. Takie coś w branży podobno nazywa się „jobem”.

Mając to na myśli, tłumaczenie Yachty’ego, że płyta powstała, bo chciał być w końcu postrzegany jako prawdziwy artysta, to całe robienie z niej artystycznego stanowiska, wybrzmiewa co najmniej zabawnie. Regularności w konsekwentnie zatłoczonych kwitach sprawiają, że nie da się uwierzyć, że Miles McCollum potraktował nagrywanie swojego najnowszego albumu znacząco inaczej niż poprzednich. Napisał teksty, rzucił wokale na BITY, wpadł na niektóre melodie. Jeśli właśnie zyskujemy wobec niego nowy szacunek, to należy się on za otwarty gust i adaptacyjność, a nie za nowe zdolności i wizjonerstwo.

Fakt, że modus operandi Yachty’ego, czyli zadowalanie leszczy, którzy nie potrafią docenić jego raperskich dokonań i jednocześnie łatwo popadają w zachwyt nad czymkolwiek z łatką ambitnego, jest marne, nie zmienia tego, że Let’s Start Here. to nieprzeciętna płyta. Takie elementy jak zawartość tekstowa, autotune czy skity nadają jej charakteru, którego mogło brakować przez nie do końca ciekawą brzmieniową bazę i potwierdzają, że nie mogła ona wyjść ze strony innego artysty niż hip-hopowego. To dobry album Lil Yachty’ego. Kolejny i jeden z kilku.

Ocena: 7/10