Trzeci, wakacyjny kwartał tego roku przepełniony był ekscytującymi premierami muzycznymi. Mogliśmy usłyszeć zarówno o wielkich nazwiskach, rozpoznawalnych na całym świecie (Tyler, The Creator, Twenty One Pilots, Deftones), jak i o niszowych, podziemnych artystach (wane, Drabusheyka). Klasycznie umieściłam tu jedynie pięć najciekawszych projektów z ostatnich trzech miesięcy, jednakże jakościowych wydań było znacznie więcej – część zawarłam w honorable mentions.
Tyler, The Creator – Don’t Tap the Glass (Pop Rap, Dance Music)

Album, który był zaskoczeniem chyba dla wszystkich. Tyler zaczął cały rollout zaledwie parę dni przed datą premiery. Obyło się bez wielkich kampanii, pop-outów czy tworzenia nowej „ery” na swoich mediach społecznościowych. Nie było to oczywiście losowe, cały krążek skupia się na swego rodzaju wolności, spontaniczności i luzie. Wydany został z myślą, by do zawartych tracków wręcz chciało się tańczyć.
Płytę otwiera energiczny utwór „Big Poe”, zdradzający nastrój całego projektu. Może nie jest to muzyka klubowa – jak zapowiadał sam Tyler – ale zdecydowanie zachęcająca do zabawy, wtargnięcia na parkiet. Za skocznością i rytmiką nie kryje się żadna głęboka historia ani złożony koncept, jak w przypadku pozostałej twórczości rapera. Chodzi zwyczajnie o to, by do zaserwowanych dźwięków ruszać się zgodnie z głosem swojego serca.
Z całej tracklisty szczególnie przemawiają do mnie dwa numery. Pierwszym z nich jest „Don’t Tap That Glass/Tweakin'”: główna jego zaleta to chwytliwe bity. Jeden zawierający w sobie bardzo przyjemną, zapętloną melodyjkę, a drugi – po beat switchu – okraszony przyciągającym uwagę syntezatorem. Poza tym, wyrazista nawijka Tylera dodaje charakteru całej piosence. Kolejny kawałek, o którym warto powiedzieć więcej to „I’ll Take Care of You” z gościnnym udziałem Yebby. Właśnie jej wokale czynią tę kompozycję interesującą. Połączenie delikatnego, żeńskiego głosu z mocnym podkładem i mruczanymi wersami cofa słuchacza do czasów „IGORa”. Ponadto tematyka tekstu również zbliżona jest do tej z ponad sześcioletniego albumu Okonmy. Utwór poniekąd mówi o romantycznej relacji z drugim człowiekiem.
Tegoroczna płyta Amerykanina silnie ze mną rezonuje. Od samego wydania bardzo łatwo było mi się odnaleźć w dźwiękach, które skonstruował. Cały klimat, lekko niechlujna estetyka spowodowały, że dwa wyżej opisane tracki długo grały na moich głośnikach – nierzadko w zapętleniu. || Ulubiony track: I’ll Take Care of You.
Drabusheyka – HYPNOZIZ (Rage, Trap Metal)

Przyznam szczerze – po „popisie” Drabusheyki na organizowanym przez Szczyla festiwalu 3era, byłam bardzo sceptycznie nastawiona do zapowiadanego krążka. Podczas koncertu raper z Mysłowic zagrał puścił około pięć kawałków, które można było usłyszeć kilkukrotnie. Jednakże mierny gig nie powstrzymał mnie od odsłuchu i zdecydowanie żałowałabym, gdyby to zrobił.
Brzmienie „HYPNOZIZ” jest dosyć podobne do „FULL MOON WORLD” wydanego przez rapera w 2023 roku – surowe, rage’owe, chaotyczne, eksperymentalne ale także gitarowe, zawierające elementy rocka i metalu. Pomimo liczby wspólnych cech obu projektów artysta zrobił tym tegorocznym siedmiomilowy krok w przód. Przede wszystkim, na albumie pojawia się paru gości znacznie bardziej rozpoznawalnych od samego Drabzy’ego – schafter, Żabson, Młody West, Kacha z Coals czy też vkie. Ponadto, choć tym razem tracklista jest dłuższa aż o pięć utworów, jakość muzyki wzrosła, są one chwytliwe i brak pośród nich zapychaczy oraz pustych numerów.
Przy tylu świetnych featach i ciekawych, rage’owych podkładach, wyłonienie najlepszej piosenki było tu niezwykle trudne. Z jednej strony pojawia się agresywne, szalone „TU I TERAZZ” ze zwrotką Żabsona, z drugiej z kolei mamy energiczne „STRAZZBOURG 2518” z bitem w stylu „On Sight” Kanye’go Westa. Jako highlighty albumu jawią się także „BUFFALO” bądź „PO TANCU”. Po namyśle wydaje mi się, że najciekawszą pozycją na „HYPNOZIZ” jest „WILK” z udziałem Kachy Kowalczyk. Track budują przeszywające gitarowe riffy, którym towarzyszy pokrzykiwanie rapera. Najbardziej interesujący moment to jednak część śpiewana przez wokalistkę zespołu Coals. Jej eteryczny, kojarzący się z melancholią głos idealnie łączy się z niesubtelnym akompaniamentem.
Tegoroczne wydanie moim zdaniem okaże się motorem napędowym dla kariery Drabusheyki, co nie oznacza, że nie ma on miejsca na udoskonalenie swojego brzmienia (chociażby momenty przesadnie krzyczanego wokalu). Plusem w porównaniu do poprzedniego projektu jest różnorodność numerów, pomimo ich brutalności. Jednakże jeżeli śląski artysta chce poprawić swoją renomę na lokalnym podwórku, powinien skupić się na jakości występów na żywo. || Ulubiony track: WILK.
Twenty One Pilots – Breach (Alternative Rock, Pop Rock)

Duet z Columbus wydał w tym roku album, który parokrotnie przebił moje oczekiwania. Zwieńczyli historię budowaną przez lata w świetny muzycznie sposób. Spokojnie można stwierdzić, że „Breach” to najlepszy projekt Pilotów od czasów legendarnego „Trench” (2018).
Tracklistę otwiera „City Walls” – utwór będący kwintesencją twórczości zespołu. Rozpoczyna się mocnym, gitarowym graniem. Nie brak tu przedstawienia kunsztu rapowego Tylera Josepha czy też kreatywnych wstawek instrumentalnych. Dodatkowo refren jest niezwykle chwytliwy, a popis wokalny frontmana zasługuje na wielkie uznanie. Pojawia się także spokojny, melancholijny beat drop. Kompozycję przepełniają różnorakie środki stylistyczne. Występuje również bardzo istotne nawiązanie do przeszłej twórczości formacji – wers „Entertain my faith” pochodzący z piosenki „Holding On to You”. Pozostałe numery w większości są – podobnie jak opening track – pomysłowe, złożone i niezwykle dopracowane. Wiele w nich linijek niosących przesłanie emocjonalne, pozwalające słuchaczowi poznać kolejną erę alter ego tekściarza – erę „Breach”.
Moim ulubionym utworem jest wydany wcześniej jako singiel „The Contract”, niewątpliwie słychać tu zabiegi inspirowane brzmieniem psychodelicznym. Klimatu nadają chórki towarzyszące wokaliście, jak i silnie nacechowana uczuciowo warstwa liryczna. Pojawia się także miejsce na wstawkę wyłącznie instrumentalną, gdzie odznacza się chociażby perkusja – operowana przez Josha Duna. Końcówka piosenki jest dosyć interesująca, tam Tyler wyśpiewuje wersy istotne dla fabuły zbudowanej na przestrzeni całej dyskografii, tak jak tytułowe „I promised you a contract”, a przygrywają mu przyciągające syntezatory. Dzięki temu tworzy się wyjątkowa atmosfera, która sprawia, że ciężko oderwać się od tego tracka. || Ulubiony track: The Contract.
Sabrina Carpenter – Man’s Best Friend (Pop)

Choć z początku byłam nastawiona do tego projektu sceptycznie (pomimo całej sympatii jaką darzę Sabrinę), to po upływie czasu z czystym sercem jestem w stanie powiedzieć, że naprawdę mi się podoba. Nie można go porównać do poprzednika – „Short’ n’Sweet”, który posłużył za trampolinę dla kariery wokalistki, lecz wciąż jest to sympatyczny album.
Amerykanka daje słuchaczom sporą dawkę słodkiego, chwytliwego, popowego grania. Słodkie jest jednak jedynie z brzmienia – warstwę tekstową kreuje na raczej pikantną, przepełnioną podtekstami, grami słownymi i sprośnymi żartami. Koncept wydania polega na postawieniu się w opozycji do mężczyzn, piosenkarka trafiała w przeszłości na niezbyt porządnych kandydatów. Właściwie już opening track dobitnie to ukazuje – „Half your brain just ain’t there, manchild”. Kawałki są na ogół bardzo rytmiczne, wpadające w ucho – może nieco radiowe, ale czy to źle? Ja bym nie powiedziała.
Dla mnie spośród nich najbardziej wyróżnia się „Never Getting Laid”. Odbiega w pewnym sensie od koncepcji brzmienia projektu – oczywiście, dalej jest popowy i przyjemny w odbiorze – jednakże nietrudno wykryć w nim urzekające elementy R&B. Zabawa wokalem oraz spokojny, wręcz płynący instrumental są fundamentem tego utworu. Jego tekst nie jest niczym szokującym w porównaniu do pozostałych numerów. Mnóstwo w nim ironii, sarkazmu i prześmiewczości, rzecz jasna wobec mężczyzny. To wszystko Sabrina serwuje w niewinny sposób, sprawiający, że track wcale nie brzmi jakkolwiek złośliwie.
Całokształt może i przypomina pamiętnik wokalistki, w którym dostajemy odrobinę zbyt dużo informacji, ale nie da się jej odmówić charakteru czy charyzmy. To, jak gwiazda „sprzedaje” słuchaczom swoją twórczość, nawet tę nie do końca odpowiednią, powoduje, że albumu naprawdę przyjemnie się słucha, a nawet chce się do niego wracać. || Ulubiony track: Never Getting Laid.
Clipse – Let God Sort Em Out (Gangsta Rap)

Album kwartału, a może i roku. Ponadczasowy, dopracowany, po prostu generacyjny. Powrót duetu z Virginii po tak długim czasie to coś, czego potrzebowali wszyscy fani hip-hopu. Stąd może i huczny rollout, który towarzyszył temu wydarzeniu. Bracia idealnie dopełniają się na całym projekcie, a zaproszeni przez nich goście pomagają im w osiągnięciu niemalże perfekcji.
Przede wszystkim, „Let God Sort Em Out” brzmi, jakby Pusha i Malice wcale nie byli nieobecni (jako formacja) na scenie tyle lat. O świetności tego wydania świadczy chociażby odegranie utworu „The Birds Don’t Sing” w samej stolicy apostolskiej. Jest to track otwierający całą kompozycję, opowiada on o przemijaniu, o rozterkach, przekazuje ból i silne emocje. Oczywiście dalej został on dopieszczony rapowo, jak każdy numer tutaj. Pod względem stricte nawijki i przewózki najjaśniej lśni „Ace Trumpets”. Mocny bit, agresywny klimat, kreatywne rymy czy mnogość nawiązań kulturowych – tego tu nie brakuje. Choć wiele osób śmiało się z wersu „Yellow diamonds look like pee-pee”, to warstwa liryczna kawałka reprezentuje wysoki poziom.
Warto wspomnieć o gościach, którzy dali od siebie wszystko to, co najlepsze. Na „Let God Sort Em Out” można usłyszeć cenionych hip-hopowych artystów Kendricka Lamara, Tylera, Nasa. Na refrenach nierzadko swoim wokalem zaszczyca Pharrell Williams, dzięki jego melodyjnemu głosowi wpadają one w ucho i są po prostu pięknie wykonane. Ten album „powrotny” jest praktycznie arcydziełem, w każdym aspekcie zadbano o najmniejsze detale, przez co słuchając go naprawdę nie da się do niczego przyczepić. || Ulubiony track: Ace Trumpets.
Jak w poprzednich tekstach z tej serii, załączam obrazek z projektami, które nie zmieściły się w tej skromnej topce, ale zdecydowanie warte są wspomnienia, uwagi i poświęcenia czasu na zapoznanie się z nimi.





