Jest na czym zawiesić ucho, jest co pochwalić i jest do czego się przyczepić przy „Ready For War”, zapowiadającym producenckiego długograja Szustego i Vubeatza. Bit rzeczywiście brzmi bojowo, trochę marszowo, zwłaszcza w pierwszej połowie. Warto się przysłuchać basowi i temu, jak jest cwanie rozkminiony, często podbijający pęd tam, gdzie akurat na chwilę znikają bębny. A skoro już o bębnach mowa – miodne, zwłaszcza ten strzelający werbel z bardzo przyjemną barwą. Na zwrotce rapującego jako drugiego A-F-R-O muzyka się lekko przyjazzowuje, ster przejmują smutasowe dęciaki i to też jest w punkt. Podczas pierwszego odsłuchu „Ready For War” pomyślałem „mogłoby się coś zadziać z tą aranżacją” i idealnie w tym momencie się zadziało. Jakby mi to duo przeczytało myśli w momencie słuchania. Miłe, miłe, dziękuję. Żeby tylko artyści częściej tak robili.
Choć z drugiej strony – to też nie jest tak, że jakieś wielkie odmulenie aranżacji było koniecznie potrzebne, bo przecież przed tą drugą zwrotką dostajemy zagadkowy, ni to orientalny, ni to plemienny, ni to post-rockowo-shoegaze’owy (odlatuję, wiem) sampel. Tu zgrzyta – ten sampel powinien być refrenem. Wygląda jak refren, pachnie jak refren, chwyta się do ucha jak refren, brzmi jak refren. Czy to refren? Nie, bo na koniec kawałka już nie wraca. Co prawda ma to poniekąd uzasadnienie, bo scratche Haema (sama klasa) bardzo pasują do jazzowości, która rozpycha się w drugiej połowie, a ten sampel pasowałby średnio. Nie zmienia to faktu, że to mnie frustruje, bo tęsknię za tym niedoszłym refrenem i byłoby taaaak super, gdyby jednak stawiał tę triumfalną kropkę nad i na koniec numeru.
Zostają zwrotki i to skomplikowany temat. Matis nie rapuje źle, jest żwawy, nagromadza rymy, płynie, jego podgonienia bitu brzmią efektownie. Niestety, kiedy wchodzi A-F-R-O, nie można się odpędzić od wrażenia „Czemu pierwsza zwrotka też nie mogła tak brzmieć?”. Oczywiście bycie zjedzonym przez A-F-R-O to żaden wstyd (zwłaszcza że Matis robi z krnąbrnym językiem polskim, co może), ale to dosyć widowiskowe, kiedy kalifornijski kolega osiąga te same poziomy technicznej i flowowej maestrii, ale brzmi przy tym na jakieś 50 razy bardziej wyluzowanego – i przez to o wiele bardziej budzącego szacunek.
Niecałe trzy minuty, a pełne trzy akapity niejednoznacznej rozkminy, pewnie też dałoby się o ten numer pokłócić. Życzę sobie (i rapowi), żeby cały album miał po brzegi tego typu wielowątkowych strzałów.




