Przeważnie na styku lata i jesieni lubię sobie wrzucić coś zamulastego, co będzie się rymowało ze spadającymi liśćmi. Na szczęście w tym roku od jesiennego doła uchronił mnie Tony Romera. Ziomek zaraz na początku września przypierdolił płytką Introspection i nie ukrywam, że aż do teraz to CD nie schodzi u mnie ze słuchawek i jest moim domyślnym wyborem na każualowe słuchanie, kiedy akurat na nic innego nie mam ochoty. Taki go-to album.

Generalnie na większości Introspection dzieją się house i elektroniczny funk z różnymi przyprawami. Gdzieniegdzie wychylają się chiptune’owo-orkiestrowe trapy, gdzieś funkową maszynę prowadzą Jacksonowe gitary, w jeszcze innym miejscu wjeżdżają truskulowe sample na mechanicznej perkusji. Jest też numer z breakbeatem i brzmi jak ejtisy na sterydach. No ale my dzisiaj nie o tym, nie o tym, to wszystko może kiedy indziej. Dzisiaj słuchamy prawilnie rapowego Party On My Own.

Na zwrotce dość minimalistycznie. Łatwiej powiedzieć, czego nie ma, niż co jest. Nie ma na pewno widowiskowości ani rozbuchania, jest oszczędny bicik z suchą, house’ową perkusją, mechanicznym hatem i wywalonym na wierzch basem na granicy pierdzenia. Zarówno Tony, jak i Max budzą się po ósmym takcie. W ostatniej czwórce każdej z obu dwunastowersowych zwrotek raper przyspiesza, a aranżacja delikatnie gęstnieje. Ten prosty zabieg przygotowuje na refren – nieskomplikowany, dość ostrożnie rozśpiewany, ale z powtarzanym chórkiem, który robi tu całe ripit walju. Jest wesoło, pociesznie i beztrosko. Brzmi, jakby ziomek za mikrofonem był twoim kolegą.

Producent dodaje do mikstury tylko wibrujący, nieśmiały syntezator, przez co numer właściwie przez cały czas zachowuje tę samą surowość, co na początku. To w gruncie rzeczy dobrze, bo gdyby bardziej odleciał od rapu, to nie mógłbym o nim napisać na rapowym portalu. A tak – z czystym sumieniem polecam Party On My Own, zróbcie sobie nieofensywny piątek w środku tygodnia.