Jeśli lubisz wyraziste, krwiste dzieła sztuki…

Jeśli lubisz charaktery, które ociekają charyzmą i magnetyzmem…

Jeśli szukasz artystów, których muzyka smakuje dosadniej niż nieprzyprawiony ziemniak…

To uciekaj czym prędzej od tego albumu.

Nie mam nic do Macklemore’a. Wręcz cieszę się, że jego historia, pomimo wielu życiowych zakrętów, potoczyła się tak fajnie. To naprawdę może być wspaniały wzór dla osób szukających światełka nadziei – inspiracji w sytuacji, wydaje się, pozbawionej wyjścia. Jego koncerty są podobno świetne, sprawia wrażenie miłego gościa z sercem we właściwym miejscu, okazuje też duży szacunek i miłość do kultury hip-hopowej, np. zapraszając do współpracy takich ludzi jak Grandmaster Caz, Kool Moe Dee, Grandmaster Melle Mel i KRS-One (w dodatku na albumie następującym bezpośrednio po gargantuicznym sukcesie The Heist)!

Tylko czemu nie ma on ochoty chociażby spróbować przekłuć tego wszystkiego w dobry album? Ben to jazda idealnie środkiem drogi. Wakacyjny tatuaż henną, który zmyje się lada dzień. Muzyka pełna nudnych melodyjek na gitarkach i pianinkach, refrenów nierozróżnialnych w zalewie radiowego śluzu i rapowania głosem, który spodoba się Twojej babci.

Weźmy takiego 03 Greedo. Niektórzy go uwielbiają, niektórych jego muzyka mierzi. Ale jest jakiś, jest wyrazisty, jest unikatowy, jest charakterny. Macklemore (przynajmniej w wydaniu prezentowanym na Ben) to przeciwieństwo 03 Greedo. A mi szkoda czasu na przezroczystych wykonawców.

Uderza mnie to tym bardziej, że Macklemore jest niezależnym twórcą. Nie musi być tak wyblakły jak twory typu Harry Styles czy Post Malone – opakowani przez wytwórnię, nijacy, prowadzeni za rączkę przez tłum „doradców”. Może robić muzykę, jaką ma ochotę robić. Więc… oddaje w nasze ręce kisiel o smaku wody.

A, kawałek Heroes jest w porządalu. Może chociaż do niego kiedyś wrócę. Zresztą, zapewne jest nieco lepszych utworów jeszcze kilka na tym albumie, ale gdzieś mi utonęły w basenie nijakości.