Domeną najlepszych twórców, jest to, że ich dzieła z biegiem czasu nie tracą, a niekiedy wręcz zyskują na aktualności. Utwór ten miał premierę ponad 15 lat temu i brzmiał wtedy, jak ostrzeżenie przed czymś, co czai się za rogiem. Wysuwa swoje macki, póki co wolno i nieśmiało, ale już warto mieć się na baczności.
Dzisiaj brzmi jak dokładna analiza tego, co widzimy i słyszymy za oknem, w telewizji, w Internecie. Widzimy – chyba, że odwracamy wzrok. Słyszymy – chyba, że nie chcemy słuchać. Czy dziwię się tym, którzy nie chcą? Nie bardzo. Bo gdy „masz jasność, i masz pewność, i masz spokój, to tego ostatniego nawet ci zazdroszczę”. U mnie spokój jest rzadszy, a i czoło od dawna już nie gładkie. Niepokoju i wątpliwości mam coraz więcej, jak chyba każdy dzisiaj, a jeśli ktoś jednak nadal nie ma, niech będzie uprzejmy… Najwyższy czas, serio.
Treść tu najwyższej próby, lecz posłuchajmy też formy, bo warto. Łona w swojej własnej, zazwyczaj wysokiej – nomen omen – formie: układa niewesołe myśli w wielokrotne zbitki rymów i wypowiada je, jakby w kontraście do tytułu, mocno, wyraźnie i z całkowitą pewnością w głosie. Webber natomiast jest tu w formie wybitnej: tnie, urywa, skleja, przytrzymuje i wypuszcza sample wokalne i instrumentalne, łącząc je z zagranym basem i kładąc to wszystko na niemożliwie białe zęby czarne bębny. Moje ulubione jego beaty są właśnie na tej płycie. Płycie, która będzie brzmieć dobrze i za kolejne 15 lat.
Umówmy się, proszę, że spotkamy się wtedy na Braku Kultury i sprawdzimy, czy miałem rację.