Od dłuższego czasu nie było na polskiej scenie albumu, który wzbudziłby we mnie tak ambiwalentne odczucia, bo z jednej strony mi się podoba, a z drugiej autentycznie jestem trochę zły na Kosmę za to, jaki jest efekt finalny.

Właściwie to już od pierwszej zwrotki słychać megatalent z ogromnym potencjałem; świetne pióro, naturalny dryg do składnego, technicznego i kreatywnego rymowania, zgrabne flow, przyjemny, wyluzowany głos i pokłady charyzmy. Czuć też, że poświęca tekstom sporo uwagi i włożył w nie kawał szczerze zajawionego serducha, bo gdyby je pokolorować na Rhymes Highlighted, wyszłaby nam naprawdę ładna tęcza. Ale jednocześnie ciągle brakuje tu czegoś bardziej wyrazistego. Na POLOCIE przez ponad 50 minut na krok nie odstępuje mnie poczucie, że to de facto rymowanie o niczym, jakby dla samego rymowania, jak u późnego Gurala. Byłem, jestem i zawsze będę fanem one-linerów, wersów na tyle nieoczywistych (czy też w nieoczywisty sposób nawiniętych), mimowolnie zapadających w ucho jak, chociażby u Belmondziaka. I naprawdę chciałbym zapamiętać z tego albumu coś więcej niż „o, to było fajne” czy „a tu ładnie poskładane”, ale za każdym razem kończy się tak samo — jedyne, co wynoszę, to jego zajawkę na freestyle i umiłowanie do ciągnięcia buszków.

Tym bardziej mnie to boli i frustruje, bo skillsy czuć na kilometr a potencjał aż kipi. Tak czy siak, już dziś wsiadam do hypewagonu, bo Kosma mnie zaintrygował i ma – w moim odczuciu – wszystko, żeby w przyszłości być na szczycie. I choć „to” jeszcze nie jest „TYM”, warto śledzić i mieć go na radarze.