Słuchacie trochę nowozelandzkiego rapu? No, ja też nie, ale czasami zdarza mi się słuchać radia i audycji „Czarne Rzeczy” prowadzonej przez Szymona EsDwa Kubasa w białostockiej Akaderze. I gdyby nie on, to pewnie nigdy bym na tę ekipę nie trafił.

A jeśli jesteś, jak ja, w okolicach trzydziestki i te naście lat temu myślałeś, że jednak masz szansę być najlepszym Polakiem w NBA (mimo 175cm wzrostu), to na pewno podczas łamania kostek na boisku z powyginanymi obręczami katowałeś soundtracki z mixtejpów AND 1 i wszystko, co tłukło bębnami i basem. Od rana do nocy. I właśnie do tych czasów cofa mnie „Basketball Court”, bo słysząc go na wylocie z Białego miałem ochotę jechać prosto na Orlik i płakać, że skurwysyny i tak zamykają na wieczór bramę, a pod boiskiem mogę jedynie spalić blanta (bo nawet pokonując ogrodzenie to światełko działa tylko piłkarzom).

Mnóstwo vibe’u na perkusji, brzmiący jak żywy bass, leniwie płynące sample, horny, bridge z saksofonem, damski wokal i wylewająca się nostalgia z wersów (opis pasujący do całej płyty). A te nostalgiczne wersy podane są w klasycznej truskulowej formie, gdzie mimo opowiadanej historii są ciągi przeróżnych technicznych zabiegów: od prostych podwójnych – do wewnętrznych – kończąc na wielosylabowych zbitkach. Uczta dla backpackera.

I went home today
And that court where we’d, go to play’s
Been bull-dozed away
Now the only stain
From the, olden days
Are the marks in the park from the, roller blades
And the fingerprints left on the black board
A blank wall and a flat ball
But that’s all

To uczucie, jakby matka zamknęła ci garaż, bolało mocno, ale jeśli tak jak ja, ze wzruszeniem wspominasz tamte czasy, to odpalaj cały album. I nie przestrasz się długości, bo to 90 minut funky-jazz-rapu z swingującymi bębnami, pod którym podpisać by się mogli najwięksi z tego gatunku.