Mam dobre wieści dla wszystkich mordeczek, które – jak ja – parę lat temu straciły autora „Bugatti” z radarów. Otóż koleś żyje, ma się dobrze i cały czas wypuszcza nowe projekty. W „Energy” nie ma, cóż, energii, z jaką Ace Hood potrafił dominować bity, ale numer błyszczy na inne sposoby.
Przede wszystkim ustalmy jedną rzecz. „Energy” to kawałek do ćpanka, nie żaden rozkręcacz imprezy. Syntezator grający główną melodię brzmi jak wyjęty z jakiejś sennej, tajemniczej gry o zabijaniu potworów, które są dużo silniejsze od ciebie. Wtóruje mu współczesna perkusja z kickiem takim, że się bujasz, ale jednak ze wzrokiem wbitym w buty.
Po przyswojeniu konwencji okazuje się, że całość bardzo dobrze działa. Ace Hood, nawet kiedy się nie drze, i tak rapuje bardzo pewnie, gęsto, precyzyjnie. Bardzo fajnie, że wersy służące do przedłużania sobie rapowego kutasa miesza z takimi, w których prosto dzieli się radością z poznania partnerki życia. Pierwsza zwrotka może imponować nagromadzeniem rymów, druga – rozumieniem bitu i aranżacji. Skoro o bicie mowa – nie wiem, czy patent na powtarzane „ooh!” w charakterze głównego ustawiacza rytmu jest pomysłem rapera, czy producenta, ale absolutnie wymiata. Ta mechaniczna powtarzalność bardzo dobrze tu pasuje i dokłada ważną cegiełkę do chwytliwości „Energy”.
Na początku kawałka słychać odpalanie zapalniczki. Ten sam dźwięk powinien się teraz rozlec u Ciebie. Jeśli nie pstrykniesz zapalniczką przed odpaleniem tego numeru, to się pogniewamy.