Wydaje mi się, że o koncertach żadnego innego artysty nie naczytałem się tylu pozytywów ile na temat setów Playboia Cartiego. Po jego występie na Openerze przed dwoma laty zewsząd słyszałem praktycznie same ciepłe słowa. Wszyscy się jarali, zachwalali, jaki to był niesamowity performance, jak samo show było dopracowane i jak bardzo Carti „dowiózł”. Z tego też względu koncert Cartiego był – zaraz obok nieszczęsnego Chief Keefa, który ostatecznie został odwołany – zdecydowanie najbardziej wyczekiwanym przeze mnie z całego line-upu Clout Festivalu. Nastawiałem się, że to będzie faktycznie jeden z najlepszych koncertów, na jakich w życiu byłem. I skłamałbym mówiąc, że tak było.

Zaczynając od początku – absolutnie nie rozumiem zamysłu blisko minutowych interludiów granych na gitarze elektrycznej przed dosłownie każdym utworem. W poprzednich latach takich przerywników było kilka, przed największymi szlagierami, które miały robić największą koncertową „kosę” i faktycznie mogło to wykonywać super robotę, budując dodatkowe napięcie. Tymczasem dodając takie zapychacze (bo tak to w pewnym momencie brzmiało) przed wszystkimi utworami, przyniosło to zupełnie odwrotny skutek. Kiedy ludzie pod sceną kręcili szalone mosh-pity, to zamiast cisnąć banger za bangerem (a widać było, że tego właśnie oczekują), wlatywało nudnawe szarpanie na gitarze i atmosfera błyskawicznie się rozładowywała. Minutowa zamuła i dopiero kolejny utwór. Notabene to setlista też była taka sama jak na każdym innym festiwalu.

Miałem też problem z tym, że przez to jak zadymiona była scena, Carti przez większość czasu pozostawał praktycznie niewidoczny. Wiadomo, mityczna opiumowa aura i w ogóle, ale no ludzie kochani, litości. Sytuację ratowałoby, gdyby chociaż częściej nawijał do mikrofonu, ale on głównie milczał, od czasu do czasu losowo skrzecząc. Na pierwszym planie zakapturzony gitarzysta, głos z playbacku, a pana rapera ani widu, ani słychu. Trochę nie o to tu chodzi. Nie wiem jak inni, ale ja lubię widzieć i słyszeć artystę, na którego koncercie właśnie jestem. Nie pomagały też telebimy, które zamiast pokazywać to, co działo się na scenie, relacjonowały ludzi stojących pod nią – niby fajnie, ale kogo to na dłuższą metę obchodzi, jeśli nie widzę headlinera. Właściwie to Carti mógłby sobie siedzieć w garderobie i stamtąd wydawać dziwne okrzyki i myślę, że nikt nie zauważyłby większej różnicy. Dopiero pod koniec jego występu dym się trochę rozrzedził i widoczność była na tyle dobra, że nareszcie objawił się publice. Co ciekawe – ubrany we wdzianko z polskim orłem. Miło, że wiedział chociaż, w jakim kraju się znajduje, bo Nettspend, który grał przed nim, sprawiał wrażenie osoby mogącej mieć problemy ze wskazaniem kontynentu, a co dopiero konkretnego państwa.

Problem jest pewnie we mnie, bo muszę jednak uczciwie przyznać, że ludzi skaczących pod sceną było multum, a otwierane kółka były naprawdę potężne. Z tym że – przynajmniej moim zdaniem – to bardziej zasługa wykreowanego na przestrzeni laty wizerunku, niż sama kwestia tego, jak dobre było show. Wzięcie na scenę F1ltyh’ego, Destroy Lonely czy Homixide Gang dla wielu fanów było pewnie legendarnym wydarzeniem. Zwłaszcza że po dwóch dniach Clouta przekonałem się o tym, jak kosmicznie mocno zmobilizowaną społecznością jest Opium. Ja mimo wszystko utwierdziłem się, że to nie moja stylistyka. Nie czaję fenomenu, nie czaję, z czego wynika ta jego mityczna aura i nie czaję, skąd taka ekscytacja wśród słuchaczy. Gdybym wiedział, że tak to będzie wyglądać, raczej nie poszedłbym na ten gig.