Długo próbowałem się przemóc, by obejrzeć najnowszy film Harmony’ego Korine’a. Amerykański reżyser nie zważa na niczyje opinie i robi wyłącznie to, co chce. A chce kontrowersji. W pogoni za nią opakowuje obrazoburczą treść (zazwyczaj perypetie marginesu społecznego) w równie wyzywającą formę. Taka metoda przynosi nieprzewidywalne rezultaty i budzi skrajne emocje. Uwielbiam jego pierwszą i czwartą pełnometrażówkę, piątej za to nie znoszę. A jaka okazała się siódma, AGGRO DR1FT?

Korine zaczął kombinować już na etapie samego doboru sprzętu do filmowania. Nakręcił AGGRO DR1FT w całości kamerami termowizyjnymi, przez co paleta kolorów jest nienaturalna, klarowna i jaskrawa. Klimatu dopełnia świetny, wszędobylski score autorstwa araabMUZIK, łączący elementy syntezatorowego ambientu, wyzutego z beatów trapu i nawiedzonego vaporwave’u. Można bezpiecznie przyjąć, że warstwa formalna AGGRO DR1FT osadzona jest w stylistyce narkotycznego tripu.

Fabuła nie pełni w filmie istotnej funkcji. Śledzimy w niej losy bezwzględnego płatnego zabójcy imieniem BO (hiszpański aktor Jordi Mollà), tak dobrego w swoim fachu, że większość energii poświęca na podróże w głąb ego. BO oraz reszta podobnych mu uzbrojonych po uszy kryminalistów, którym kamera towarzyszy przez cały film, zajmują się głównie nicnierobieniem, razem bądź w pojedynkę. Owszem, czasem też zabijają, ale scen morderstw nie poprzedza budowanie napięcia i za sprawą dystansującej formy są odczłowieczone. AGGRO DR1FT można zatem określić jako antyfilm akcji.

Sercem filmu są niekończące się wewnętrzne monologi BO. AGGRO DR1FT to w istocie parodia kina męskiego. Przemyślenia głównego bohatera są nad wyraz prymitywne, narcystyczne, wulgarne i przeczą same sobie. Ponadto często je powtarza. Trudno się nie zaśmiać, gdy słyszymy płynący z offu powolny głos wypowiadający trzykrotnie teksty pokroju: „Jestem najlepszym zabójcą. Jestem stworzony do zabijania”. Tak samo bawią postaci z rodziny BO, zachowujące się jak enpece z gier wideo czy zagrana przez Travisa Scotta postać stroniącego od autorefleksji zabójcy, chodzącego przeciwieństwa BO.

Epizod Scotta, w którym gang zabójców w towarzystwie twerkujących kobiet wozi się przed kamerą, jawnie nawiązuje do rapowych teledysków. Ale tak samo jak w ścieżce dźwiękowej dropy są teasowane, a nigdy nie nadchodzą, tak groźne pozy gangsterów sugerują efektowne rozwałki, choć do nich nie prowadzą. Tego rodzaju dekonstrukcja, odarcie filmu z jego domniemanego sedna, „beatu”, dla wielu widzów okaże się zbyt wielkim wyzwaniem, ale dla mnie jest w perwersyjny sposób przyjemna. Bardzo okrężną, lecz równie fascynującą drogą film Korine’a prowadzi do wniosku, że ociekające testosteronem kino o wymachiwaniu spluwami może sprawiać sporo frajdy.