Gdy napisałem na brakokulturowym Diskordzie, że poczułem zew i muszę skleić reckę nowego Kaiteu, to Mati Osiak zareagował na to zaskoczeniem, bo nie miał pojęcia, że Książę Kitowski w ogóle wypuścił nowy materiał.

Tak to bywa w tym rapie. Kaiteu robi pierwszy solowy album od dekady (w międzyczasie było jeszcze Headlinerz, owszem, ale tam obowiązki spoczywały na trzech raperach, a nie jednym) i nie wie o tym NAWET Rap Matters. Karygodnie słabo się rozniosła wieść o tej płycie, a przecież Kaiteu w swoich latach był herosem. Kiedy 90% podziemia nagrywało post-smarkową truskulozę, jego płyty były zabawne, luzackie i przebojowe. Razem z ekipą BKC South pisał pod południowe bity zanim ktokolwiek szerzej znany (w Polsce) nauczył się nawijać na czymś wolniejszym niż 80 BPM. A potem wiadomo – Młode Wilki, niestety jest jedynym raperem z tamtego składu, którego płyty do dziś nie stały w Empikach, bo widowiskowo przespał szansę.

Za sprawą „Pisane po zmroku” Kitu nie dość, że wraca, to jeszcze stawia kroki na nowym terenie. To jego pierwszy album, na którym jest stosunkowo mało beki, przewózki i dźgania wszystkich naokoło, za to dużo smutku, wyrzucania brudów, autoterapii, rozliczania z przeszłością, takich rzeczy. Bity już nie prażą słońcem tak jak te z poprzednich wydawnictw (z wyjątkiem przyjemnego oldschoolu w „Dzieciaku w Ralphie”) – dużo w nich prostych, smutnawych motywów, ciężkich basów, zimnych syntezatorów i pianinek. Nawet najbardziej bangerowy numer na płycie, „John Terry” (za bitmaszyną mistrzowski Cat.Finch) jest zbudowany na nostalgicznym samplu. Wyróżnia się też „Strobo” – ma kwaśny syntetyk z rejonów wiksy o trzeciej-czwartej nad ranem, ale nie niesie pierdolnięcia, raczej przygnębiającego kaca. A „Toksycznie”? To Rów Mariański – oferuje śladowe ilości melodii i ciężki, bijący po twarzy werbel.

Producenci (oprócz wymienionego Cat.Fincha to jeszcze Grubz, Bedi, Pawko, Kamska i GBSN) zadbali o to, żeby klimat nie był za wesoły. Jest za to konsekwentny – nieważne, czy akurat perkusja łomocze trapowo, czy klasycznie, bo generalnie klimat nocno-deszczowy wylewa się z prawie każdego numeru, różni się tylko intensywnością. Nie ma tu wielkich wahań nastroju, żadnego ofensywnego wymiatacza wsadzonego w środek płyty. Całość została dobrze przemyślana pod kątem dynamiki – wszystkie luźniejsze numery upchnięto na początku, po nich następują dwa bardziej spokojne, a od siódmych w zestawie „Kwiatków” płyta łapie ciężar, który już nie ustępuje aż do wyzwalającego „Ciągle pada”.

Żeby jednak ktoś sobie nie pomyślał, że produkcyjnie wszystko cyka jak w zegarku – to też nie tak, że te bity mogłyby stać w Luwrze obok innych dzieł sztuki. Nie zapierają dechu w piersi, są generalnie okej, dobrze niosą gospodarza, natomiast zdarza się, że gdzieś postraszy słaby mix („Kwiatki”), gdzieś perkusja mogłaby być lepsza („Tutaj”), gdzieś trochę brakuje pomysłu na aranż („Toksycznie”). Ale ogólnie – klimat zachowany, wpadki raczej minimalne, nic, co by zepsuło album.

Jak w tej poważnej odsłonie radzi sobie Kaiteu? Generalnie dobrze, ale z zastrzeżeniami, o których najpierw.

Raper eksperymentuje, tylko że z różnym skutkiem. Przy okazji tej płyty postanowił poszerzyć swój warsztat o bardziej krzyczane, szarżujące flow. Niestety ono nie zawsze się sprawdza – Kitu ma charakterystyczny, wysoki głos wiecznego nastolatka i to raczej takiego z okolic mutacji niż po niej. Kiedy próbuje używać tego głosu do wyżywania się na słuchaczu, to bywa, że wypada groteskowo. Czasem się udaje – w „Johnie Terrym” brzmi jak boss, który wpakował się na ten raczej niełatwy bit jak do siebie – ale już przerysowana szarża w „Jestem z osiedla” budzi śmiech. Dyskusyjne bywają jego modulacje głosu i maniera – tutaj znowu, czasem trafione w sam środek tarczy, a czasem lecące zupełnie nie tam, gdzie trzeba. Posłuchajmy takiego „Środowiska” – każdy z wielu sposobów wydobywania głosu jest na szóstkę i na miejscu, zwłaszcza te dynamicznie puentujące fantastyczną historię z drugiej zwrotki. Ale posłuchajmy też (albo nie, lepiej nie słuchajmy) „Tutaj”, w którym refren błaga o natychmiastowy skip.

À propos refrenów, dygresja – co to za patent na niepowtarzanie ich na końcu kawałków? Jak to niby ma nieść tłum na koncertach? Widzę oczyma wyobraźni, jak rozgrzana publika domaga się wrzeszczenia refrenu razem z raperem, a tu outro i koniec kawałka. Dziwna faza.

Nie mam natomiast zastrzeżeń do pozostałych aspektów warsztatu Kaiteu – lubi sobie pośpiewać, dobrze zatem, że wstrzykuje melodię w nie tylko refreny, ale też gęste zwrotki. Dzięki temu flow jest pomysłowe, kiedy trzeba to giętkie, a kiedy trzeba to surowe. Płyta nie potrzebuje rapujących gości (jedyne featy to śpiewający wokaliści oraz niezawodny DJ Twister), bo Kitu sam sobie radzi z utrzymaniem ucha słuchacza przy głośniku.

Dobrze wypada również treść. Tak jak wspominałem, album w takim poważnym klimacie to nowinka dla Kitowskiego, dlatego z satysfakcją stwierdzam, że udźwignął zadanie napisania płyty na serio. Rażą co prawda miejscami nieporadne wersy („Sypie mi się wszystko, choć wcale tego nie chcę” – a to niespodzianka, mnie się wydawało, że ludzie lubią, jak im się życie psuje) i zbyt proste rymy, ale szybko o nich zapominamy w obliczu tych dobrych.

Highlighty? „100” otwiera płytę jak należy, serwując stuwersowy strumień świadomości kołyszący się od Wu-Tang Clanu przez Dostojewskiego do Comte’a. „Sam sobie winny” ujmuje udaną autorefleksją i prostym, ale jak najbardziej na miejscu morałem. „Jakie to dziwne”, w którym raper wymienia najważniejsze osoby ze swojego życia, ogrzewa serduszko (co za końcówka!). Porusza obraz związku naszkicowany w „Ciągle pada” – gorzki, ale poprzetykany pojedynczymi przebłyskami nadziei. I tak to wszystko to błahostka przy najmocniejszym treściowo „To było potrzebne”. Ten numer rozdrapuje momenty, w których Kitu miał myśli samobójcze – kiedy przyznaje się do nich w pierwszym wersie, dyskomfort związany z jego do tej pory beztroską i wesołą dyskografią jest przytłaczający. I bardzo dobrze, to ma boleć.

To nie jedyne rzeczy, które wypaliły, ale przepisywanie całej tracklisty w przypadku tak gęstego albumu jest bez sensu, lepiej samemu poodkrywać. Trzeba jeszcze dodać, że tematy są upilnowane i nie rozlewają się poza kawałki. Jeśli numer traktuje o (powiedzmy) hipokryzji, to znaczy, że traktuje o hipokryzji – brak miejsca na wersy od czapy, a rzeczoną hipokryzję Kitu rozstrząsa tylko w tym numerze, któremu jest przeznaczona. Raper jest zatem rozgadany, ale przy tym precyzyjny i wyczerpujący – za to oklaski.

„Pisane po zmroku” nie jest łatwe w odbiorze. Nie tylko z powodów zamierzonych przez twórcę, bo ciężar klimatyczny i tematyczny to swoją drogą, ale odpycha również parę niedociągnięć. Koniec końców, warto jednak dać tej płycie szansę – dla przewagi świetnych momentów, dla Kaiteu w odsłonie innej niż do tej pory, dla mozolnie budowanego klimatu. „To pierwsza płyta, mamo, którą ci puszczę w całości” – pada deklaracja. Mam nadzieję, że mama nie zwróciła uwagi na te kilka baboli i że generalnie polubiła album. Jeśli zna się na rapie, to jest na to całkiem spora szansa.