Kolejny rodzimy artysta postanowił zmierzyć się ze stylistyką UK drillu. Można się było tego spodziewać, gdyż to jedna z najprężniej rozwijających się gałęzi rapu. Uliczne historie, noże, dragi, zapętlona prosta melodia lub sampel, pędzące cykacze oraz ciężkie stopy i pulsujące basy grające pierwszoplanowe role. Tym bardziej cieszy, że po ten gatunek sięgnął jeden z najlepszych wykonawców w Polsce.

Szwed SWD, bo o nim mowa, po raz kolejny postanowił zaprezentować swoją interpretację brytyjskich bitów. Już na albumie „Bry.S” pokazał, że doskonale radzi sobie z wyspiarskim klimatem. W końcu kto, jak nie on. Jest przecież jednym z najlepszych specjalistów od basu nad Wisłą. A będąc w czołówce najbardziej uniwersalnych twórców, może świetnie zrobić zarówno boombapowy (Ero „Bez przesady”), jak i newschoolowy bit (Jetlagz „Smog”).

Wjeżdża pianino, potem trąbki i razem z rozpoczynającym album „Nie odbierzesz” dostajemy to, co u Szweda uwielbiam: świetnie płynący bas, bardzo dobrze zaprogramowane i przede wszystkim brzmiące perki. Dzieje się dosyć dużo, pojawiają się wcześniej wspomniane pianina, trąbki, a także wokalizy (ostatnio sporo ich w produkcjach Szweda), skrzypce czy syntezatory. Wiadomo, tutaj ma rządzić sekcja rytmiczna, ale czuć, że zadbano również o melodię. W niemal każdym tracku, oprócz motywu głównego, słychać dodatkowe dźwięki. Finalnie otrzymujemy przemyślane kompozycje, które po prostu bardzo dobrze brzmią. Jeżeli miałbym wyróżnić moje ulubione, to byłby to: singlowe „Wartości” i „Judasze”, nostalgiczne „Dla mamy” oraz najlepsze na albumie – mroczne „Nie brnij”.

Całość produkcji się broni. Od początku do końca czuć brytyjski klimat. OK, może fajniej by brzmiało, gdyby jeszcze wzmocnić i zaznaczyć stopy oraz pogłośnić cykacze, ale to są detale. Te bity mogłyby spokojnie trafić do dowolnego rapera z Wysp i nie byłoby czuć różnicy. Chętnie bym usłyszał na nich np. niskie głosy Giggsa lub Abra Cadabry.

Ale jest Kaczy. I jak wypada? Najczęściej z bitu. A na serio – dostajemy sporą dawkę ulicznych „prawd” (może z wyjątkiem bardziej osobistych „Dla mamy”, „Być ojcem” oraz „Ty i JA”). OK, tak wygląda ten gatunek. Problemem jest jednak fakt, że teksty są napisane bardzo hasłowo, jakby ktoś czytał tylko pierwsze zdania kolejnych akapitów w książce. Skoro treść nie jest wyróżniająca, to może chociaż forma? Też nie bardzo. Gdyby zrobić grę w bingo z najpopularniejszymi słowami w ulicznym rapie, to prawdopodobnie po 3–4 utworach znalibyśmy zwycięzcę. Rymy są bardzo proste i od razu się je zapomina. Jeśli o mnie chodzi, nie umiałbym powtórzyć ani jednej linijki. To wszystko jest okraszone flow Kaczego, które nic się nie zmieniło od „Skandalu” i o ile wtedy mogło się bronić, dzisiaj brzmi po prostu nieciekawie, szczególnie na nowoczesnych bitach. Czy są jakieś plusy po tej stronie albumu? Jeżeli miałbym takie wskazać, to na pewno gościnki Teeksa, Kabe oraz Plusa (nomen omen).

Werdykt? Mute the rapper, check the sound.