Pomimo statusu black midi na współczesnej scenie rockowej, zawsze podchodziłem do nich z pewną rezerwą, z jakiegoś powodu nigdy nie traktując tej kapeli w stu procentach poważnie. Myśląc o ich muzyce, w głowie kategoryzowałem ją bardziej jako ciekawostkę (co prawda bardzo ciekawą, godną wspomnienia znajomym, ale ciągle ciekawostkę), niż coś, co potencjalnie mogłoby mi towarzyszyć na słuchawkach przez długie godziny. Wszystko wychodzące spod szyldu black midi było tak przeładowane eksperymentami, nabuzowane niekonwencjonalnymi pomysłami i niebanalnymi rozwiązaniami, że prawdę mówiąc aż mnie odrzucało. Czułem w tej muzyce brak miejsca na wytchnienie. Znałem i doceniałem, ale kiedy stawałem przed wyborem albumu na wieczór, rzadko padało na wydawnictwa Brytyjczyków.
Niezbyt śledziłem też to, co dzieje się wokół samego zespołu. Ominęło mnie, jak sami to określili, „zawieszenie działalności zespołu na czas nieokreślony” ani nie dotarły do mnie wieści o planach ich dotychczasowego frontmana Geordiego Greepa dotyczących solowego wydawnictwa. Dopiero dzięki audycji Ani w Radiu Meteor usłyszałem Holy, Holy, pierwszy singiel promujący jego debiutancki album The New Sound – i szczęka mi opadła. Z miejsca poczułem się oczarowany. Już od dawna nic nie zrobiło na mnie tak piorunującego wrażenia. Nieco przystępniejsza, bardziej taneczna forma czerpiąca z muzyki latynoskiej, sprawiła, że wreszcie dostałem to, czego najwyraźniej potrzebowałem, a czego nie byłem do końca świadom – King Crimson po karnawale w Rio de Janeiro. Intensywność i złożoność aranżacyjna charakterystyczna dla black midi połączona z jednoczesną melodyjnością i chwytliwością. Fenomenalny utwór i fenomenalna zajawka przed premierą całego projektu.
Po Holy, Holy moje oczekiwania wobec The New Sound błyskawicznie wywindowały bardzo wysoko. A Geordie Greep wspierany przez perkusistę Morgana Simpsona (również ex-black midi) przeskoczył je niczym Dmitrij Wasiljew skocznie w Vikersund. Otwierający płytę Blues, wydany jako drugi singiel trzy dni przed premierą całości, stylistycznie stoi chyba najbliżej dokonań black midi. Potem brzmienia śmiało umykają ku kierunkowi wyznaczonemu wcześniej przez Holy, Holy, idąc nawet o krok dalej, w stronę szalonego, iberoamerykańsko ubarwionego jazz fusion. Terra, instrumentalny utwór tytułowy czy Bongo Season brzmią jak współpraca Serú Girán i Milesa Davisa. Dalej przechodząc w Motorbike, które z powolnego, post-rockowego intra szybko przeskakuje w eksperymentalny avant prog rodem z King Crimson. The Magician z kolei płynie jakby wyszło spod ręki Davida Gilmoura. To wszystko opracowane i zapodane z jazz-rockowym szaleństwem Franka Zappy. Takich porównań mógłbym doszukiwać się jeszcze wiele, ale trzeba mieć na uwadze, że żaden z wyżej wymienionych artystów nie udziela się na albumie. Za wszystko odpowiedzialny jest nieobliczalnie genialny i szalenie zdolny Geordie Greep.
Nagranie ponad godzinnego albumu, który przez cały czas trwania jest równie angażujący to coś unikalnego, zwłaszcza w przypadku tak intensywnego i złożonego brzmieniowo i aranżacyjnie projektu. The New Sound to żywiołowe, progresywno-jazzowo-rockowe brzmienie łączące wszystkie najlepsze cechy jego byłej kapeli z nowymi, świeżymi pomysłami, w ten sposób uzyskując swoją własną tożsamość. Udział lokalnych – co ważne, niezaznajomionych z twórczością Greepa – muzyków z São Paulo (gdzie zarejestrowano część materiału) wypełnia dodatkowo całe wydawnictwo latynoską duszą. Fascynujące jest też to z jaką łatwością i zgrabnością żongluje stylistykami.
Mimo wciąż słyszalnej młodzieńczej energii, The New Sound to bardzo dojrzały projekt. I mając świadomość mocy tych słów, jestem w stanie wyobrazić sobie, że za trzydzieści lat, debiut Geordiego Greepa osiągnie status podobny do kultowych wydawnictw Pink Floyd, King Crimson czy Yes. A przynajmniej, jeśli chodzi o samą muzykę, ma ku temu wszelkie potrzebne atrybuty.