Praktycznie każdy raper znajdujący się na absolutnym szczycie jest hejtowany – środowiskowy standard. W czasach największej świetności obrywało się np. Eminemowi, Nelly’emu, 50 Centowi, Lil’ Wayne’owi czy Drake’owi. Na prehistorycznych forach dyskusyjnych można znaleźć posty ostro krytykujące 2Paca i Biggiego, a jeszcze łatwiej odwołać się do dissów The Roots, De La Soul czy Originoo Gunn Clappaz na nich. Na całkowicie oddzielną dyskusję zasługuje nadal wyśmiewany MC Hammer, który posiada ogrom zasług dla kultury hip-hopowej i nadszedł czas, by mówić o tym głośno. Najczęstszym argumentem było oczywiście „sprzedanie się” i odejście od „prawdziwego hip-hopu” – tak jakby trzymanie się tych sztywnych ram miało pomóc kulturze w rozwoju. Lata jednak mijają i do gry wchodzi przepotężna emocja: sentyment. Wielokrotnie środowisko przepraszało się z wykonawcami, którzy jeszcze niedawno byli ucieleśnieniem wszelkiego zła. Obserwowałem ten cykl z zaciekawieniem i konkretnym oczekiwaniem: czy sentyment odmieni również postrzeganie twórczości jednego z największych rapowych hitmejkerów początku XXI wieku, ale od lat niezmiennie wspominanego raczej ze wstydem – Ja Rule’a? Nasz bohater regularnie, różnymi sposobami, odmawia sobie szans na rewizję katalogu – a to nietrafionymi tweetami, a to współodpowiedzialnością za jedno z największych fiask ostatnich lat: Fyre Festival. Cóż poradzić – jest przypałowcem, to się widocznie nie zmieni. Był jednak swego czasu postacią wzbudzającą w naszej pięknej kulturze naprawdę duże emocje. Jak zatem prezentuje się jego dyskografia i spuścizna 22 lata po debiutanckim albumie?

Szybki przelot po katalogu Ja Rule’a musimy zacząć od wydanych w połowie lat 90. singli jego grupy – Ca$h Money Click. Zestarzały się zaskakująco dobrze, jak na utwory, które w perspektywie całej kariery stanowiły jedynie rozgrzewkę do wielkich sukcesów. Trudno jednak uznać, by miały to być hity i by w tych raperach drzemał potencjał na wielkich MC. Ot, rapowa grupa jakich wiele – może udałoby się im osiągnąć więcej, gdyby nie trwająca akurat druga Złota Era w historii hip-hopu i absolutnie zabójcza konkurencja na rynku. Sam Ja był dość oryginalny w porównaniu do kolegów: Jody’ego Macka i Nemesisa. Jego styl nie przeszedł wielkiej transformacji w ciągu lat – już wtedy harmonizował, podśpiewywał i starał się wykorzystać swój chropowaty głos. Wyróżniał się – to trzeba przyznać. Może nie w perspektywie całej sceny (bo przecież wydawali już Bone Thugs N Harmony, Grand Puba, E-40 czy Busta Rhymes), ale na tle Ca$h Money Click już tak.

Solowy debiut naszego bohatera: Venni Vetti Vecci ukazał się pięć lat później – w 1999. Powszechnie uznaje się ten album za jego najlepszy, a wiele osób lubi również dodawać określenie: „jedyny dobry”. Zgadzam się – Venni Vetti Vecci słucha się całkiem nieźle. Bity Irva Gottiego najczęściej trzymały wysoki poziom; świetnie dobrani są goście: Jay-Z i DMX w komercyjnych szczytach swoich karier, młody i głodny Memphis Bleek, zawsze witany przeze mnie z otwartymi ramionami Erick Sermon. Kilka naprawdę niezłych jointów: Race Against Time, It’s Murda, Kill ‘Em All, Story to Tell. To rzecz jasna zdecydowanie za mało, by ogłosić album klasykiem, ale przypominam: w ciągu tych samych 12 miesięcy dostaliśmy też Nastradamusa, Immobilarity i Forever. Naprawdę mieliśmy wtedy, jako uczestnicy kultury, większe zmartwienia niż Ja Rule. Odnoszę wrażenie, że na Venni Vetti Vecci chłopaczyna się jeszcze starał – a to opowiedzieć ciekawą historię, a to rzucić jakimś lepszym wersem. Schody zaczęły się później…

… a dokładniej w 2000 roku, wraz z albumem Rule 3:36. Zaczęły się hity radiowe, skończyła się czysta muzyczna jakość. Już wtedy można było mieć wątpliwości co do jej poziomu, a czas, delikatnie rzecz ujmując, nie był dla niej łaskawy. Between Me And You i Put It On Me poradziły sobie świetnie na listach przebojów (odpowiednio: #5 i #2 na liście Hot R&B/Hip-Hop Songs magazynu Billboard), ale niech podniesie rękę osoba, która słyszała je w ciągu ostatnich lat na jakimś hip-hopowym melanżu? Być może gdzieś jeszcze się do niej wraca – mam przecież ograniczone możliwości weryfikacji, ale osobiście takich miejsc nie znam. Cały album cierpi również na chorobę hip-hopowego mainstreamu swoich czasów: plastikozę. O ironio, sukces Rule 3:36 mógł być pierwszym gwoździem do trumny Ja Rule’a. To na tej płycie wypracował formułę, w którą uwierzył zbyt mocno. Trzymał się jej przez kolejne kilkanaście miesięcy swoich rządów na listach przebojów, i kompletnie wyczerpał, aż do stanu absolutnego odrzucenia przez publikę. Kreował wizerunek emocjonalnego, czułego bandyty o gołębim sercu i chropowatym głosie. To banalne, wielokrotnie powielane porównanie, ale uważam, że ma sens: Ja pragnął być kolejnym wcieleniem 2Paca. Chciał posiąść umiejętności nagrywania zarówno So Many Tears i Dear Mama, jak i Hit Em Up oraz Can’t C Me. Chciał posiąść serca niewiast i utrzymać „szacunek ludzi ulicy”. To jednak tak nie działa – jeśli ktoś ma zająć miejsce kolosów, to taki proces musi się zadziać organicznie, przy dużym udziale publiczności. DMX nie porównywał się do 2Paca, ale w 1998 roku był tym, kogo potrzebowali słuchacze. Natomiast Ja próbował za mocno, sprawiało to wrażenie zbyt wyraźnej inspiracji, żeby nie napisać: kserowania.

Rok później nasz bohater osiągnął jeszcze wyższy poziom komercyjnego sukcesu z albumem Pain Is Love. Kolejne single osiągały miejsca w pierwszej dziesiątce listy Billboarda, płyta sprzedała się w multiplatynowym nakładzie, a Murder Inc. królowali w branży. Wielu raperów i producentów podchwyciło ich złotą formułę i wkrótce nie dało się nie usłyszeć w radio kawałków inspirowanych Ja Rulem. Oznaczało to jedno: wkrótce się ona wyczerpie i nadchodzi czas na powolne poszukiwanie nowego stylu. Mija kolejny rok i ukazuje się płyta The Last Temptation – twór ponownie powtarzający to, co słuchacze poznali już na dwóch poprzednich albumach. Sprzedała się słabiej, pomimo świetnych klipów z zapomnianym królem Bobbym Brownem oraz Nasem, który był bardzo blisko podpisania kontraktu z Murder Inc. Irvowi i Rule’owi powinna się jednak zapalić lampka: tracimy słuchaczy radiowych, a niespecjalnie posiadamy inne grupy odbiorców. Wkrótce otrzymali potężne ciosy z dwóch stron: 50 Centa (poważny beef, wykraczający poza granice muzyki) oraz FBI (śledztwo w sprawie prania pieniędzy) i zabawa miała się zakończyć.

Uważam, że Pain Is Love oraz The Last Temptation są bardzo (naprawdę bardzo) nierówne, a powrót do nich bywa trudny. Zawierają nieakceptowalne radiowe koszmarki (Mesmerize, brr…) pozostawiające niesmak tak duży, że sytuacji nie były w stanie ratować bardziej udane utwory (które również na tych albumach znajdziemy). Formuła Ja Rule’a i Murder Inc. stała się przewidywalna, a naprzeciwko niego stał teraz rywal regularnie wydający nową, świetną muzykę, rewolucjonizujący przy tym rynek swoim podejściem do mixtape’ów.

Beef z 50 Centem był w powszechnej opinii masakrą dokonaną na Rule’u. W czasie napięć między nimi ukazał się kolejny album: Blood In My Eye, bardzo skupiony na tejże rywalizacji. Zawierał tylko dwa udane utwory: Clap Back i Race Against Time II i został przyjęty chłodno. Co gorsza, Ja zaliczył kolejny spadek sprzedaży – w pierwszym tygodniu 139 tysięcy egzemplarzy (dla porównania: Pain is Love – 361 tysięcy, The Last Temptation – 237 tysięcy). Wyglądało zatem na to, że jego peak komercyjny dobiegał końca. Co gorsza, wątpliwości środowiska co do jego umiejętności zostały brutalnie potwierdzone w beefie. Może nie stało się to z dnia na dzień, ale Ja Rule konsekwentnie stawał się raperem, do słuchania którego raczej nie warto było się przyznawać w towarzystwie. W 2004 próbował ratować sytuację przeciętnym albumem R.U.L.E. Zawierał on prawdopodobnie najlepszy banger w całej karierze Ja, czyli New York z Fat Joe i Jadakissem, ale desperacka sytuacja, w której znalazła się kariera Ja Rule’a wymagała ratunku w postaci czegoś więcej niż „słuchalna płyta”. Upadek się pogłębiał, a wkrótce nie było już czego zbierać. O albumie powrotnym z 2012 roku (czyli osiem lat później!) nie ma co pisać – było już po wszystkim, kariera muzyczna Ja Rule’a straciła absolutnie całe momentum. W międzyczasie zaliczył odsiadkę w więzieniu za posiadanie broni i unikanie podatków, oraz długie przeciąganie premiery ostatecznie niewydanego albumu The Mirror.

Co zatem mamy w katalogu: jeden niezły album, trzy przeciętne lub słabe (chociaż zawierające pojedyncze mocniejsze momenty), dwa naprawdę złe. To moje prywatne szacunki, ale patrząc po recenzjach i ocenach internautów: wyjdzie na to samo, tylko trzeba zamienić miejscami Rule 3:36 i The Last Temptation. Katalogiem zatem raczej nie da się Ja Rule’a obronić. Nie da się też pozytywnie ocenić jego długowieczności. Kariera Ja Rule’a trwała tak naprawdę zaledwie pięć lat. Sporo, bo aż trzy, spędził na szczytach list przebojów – co jest standardowym cyklem hip-hopowej zmiany pokoleniowej. Ale nie był w stanie powrócić i nie możemy go porównywać do wielkich. Zdecydowanie nie pomogły zarzuty o wtórność i zbyt mocną inspirację 2Pakiem, szczególnie że miały one mocne podstawy. W pewnym momencie duża część mainstreamowej sceny rapowej stała w silnej opozycji do Rule’a, a w takiej sytuacji trudno nie popełnić błędów. Naprzeciwko niego stanęły bestie, które były nie do zatrzymania: 50 Cent i Eminem. Porażka porażką, ale gdyby jego katalog bronił się sam w sobie, według mnie powrót byłby możliwy. Ja Rule’owi nie udało się stać się kimś więcej niż popową gwiazdką. Stracił, a może raczej nigdy tak naprawdę nie zdobył, hip-hopowej publiczności na tyle, by stanęła za nim w trudniejszych momentach kariery i wyczekiwała nowych pozycji w dyskografii. Postawione wyżej zarzuty sprawiły, że nie kupowało się Ja Rule’a-człowieka, a jedynie przesłuchiwało single, bez żadnego przywiązania emocjonalnego. Kto wie – może miałby łatwiej w obecnych czasach, gdy słuchaczy nie obchodzi, że Kanye West śmiga w czerwonej czapce, jawnie wspiera Trumpa, wypuszcza wątpliwej jakości półprodukty, bez powodu obraża ludzi dookoła i ogłasza daty premier, który nie ma zamiaru się trzymać. Nadal będą oglądać jego livestreamy, na których śpi.

Odnoszę wrażenie, że trudno ocenić czysto rapowe umiejętności Ja Rule’a, ponieważ przestał się nimi przejmować i starać, gdy wypracował formułę sprawdzającą się komercyjnie. Venni Vetti Vecci nie było wybitnym albumem, ale dawało nadzieję na rozwój. Od Rule 3:36 teksty Ja Rule’a stały się bardzo generyczne i chociaż nie pękaliśmy gremialnie ze śmiechu z powodu jego wersów, tak nigdy nie wzbudzały one podziwu. Nie o to chodziło w jego muzyce – ponownie: to były przeboje nastawione na stacje radiowe, trendy i szybkie przemielenie przez procesy branżowe. Czy ktoś wspomina jakieś konkretne zwrotki, fristajle radiowe czy gościnne udziały? Nie znam takich.

Trzeba za to przyznać, że Rule i całe Murder Inc. miało duży wpływ na trendy muzyczne i kształt sceny na początku XXI wieku. Pytanie brzmi: czy to był pozytywny wpływ? Single z divami R&B na refrenach stały się wymogiem przy wydawaniu albumu w dużej wytwórni. Często zresztą trudno było wyznaczyć granicę między rapem a R&B. O ile nie był to pierwszy raz, gdy obydwa te gatunki czerpały od siebie pełnymi garściami (vide New Jack Swing), tak wydaje mi się, że pierwszy raz to rap opierał się na brzmieniu i emocjach R&B, a nie odwrotnie. Oczywiście, taki LL Cool J rapował na balladach już lata wcześniej, ale przypominam że na każde Hey Lover czy Doin’ It przypadał jeden I Shot Ya lub Mama Said Knock You Out. W czasach dominacji Ja Rule’a ten balans był wyraźnie zaburzony. Pozostawiam do oceny, czy ten trend miał dodatnią wartość w kwestii jakości muzycznej.

Rozpoczynając pisanie, myślałem, że znajdę więcej pozytywów. Byłem przekonany, że Rule jednak pozostawił po sobie więcej wartościowych utworów, wspomnień, trendów… Tymczasem tak naprawdę wypada stwierdzić, że słusznie nie wraca się do jego muzyki. I mam nadzieję, że tak pozostanie. Ja Rule startował ze wsparciem Jaya-Z, DMX-a i ogromnej machiny promocyjnej Def Jam za swoimi plecami. Odnoszę wrażenie, że sam z tych atutów zrezygnował, gdy poczuł wiatr w żaglach i uwierzył, że jest nietykalny, a jego pobyt na listach przebojów będzie trwał dekady. To nie jest kwestia 50 Centa i masakry podczas beefu – twórczość Ja po latach broni się w naprawdę minimalnym stopniu, a z perspektywy czasu łatwo wytknąć błędy, które wykluczyły traktowanie go jako artysty ze wzbudzającą szacunek spuścizną.

A ja właśnie zmarnowałem niedzielę na dojście do oczywistych wniosków i weryfikację artysty, który niekoniecznie na to zasługiwał. FML.

Na deser, żeby trochę osłodzić gorycz, klasyczny fragment występu Dave’a Chappelle’a z San Francisco: