Jedynie Britney Spears zrozumiałaby, co czują bity z „Pierwszego swagu” ubezwłasnowolnione przez swojego twórcę. Mogłyby trafić na dobre albumy, mogłyby zostać dobrymi singlami, mogłyby nawet być słabymi kawałkami z milionowymi wyświetleniami i czuć, że przynajmniej na siebie zarabiają, a na festynach bujają się do nich ludzie. Ich potencjał został jednak zmarnowany przez samego GeezyBeatza, który postanowił je zarżnąć swoim miałkim wokalem przypominającym bardziej Smerfne Hity niż rap. Nie wiem, co tu jest najgorsze: czy to, że chłop nazwał w 2024 roku album „Pierwszy swag”? Przecież to wygląda, jakby wyciągnął tytuł zakopany 10 lat temu w kapsule czasu. A może gorsze jest to, że ten album pomimo 9 utworów trwa niespełna 20 minut, a średnią powyżej 2 minut na kawałek udaje się utrzymać tylko dzięki remiksowi „Zasad gry?” Tam hardkorową długość – 3:22 – nabija dwójka gości: uglyassocho (hesoyam) oraz Okekel. A może to nic przy tym, że te 19 minut i 37 sekund* i tak się dłuży, bo GeezyBeatz odklepuje bezpłciowe bingo:

Wszystko to oczywiście wyjęczane na autotunie w stylu, który słyszeliśmy już 1937 razy. Geezybeatz czasem próbuje brzmieć groźniej czy też bardziej agresywnie („Na wybiegu”), ale bez kilkumiesięcznej kuracji testosteronem, przestraszyć może jedynie ósmoklasistów. I to tych chudszych.

No szkoda, bo kilka z tych bitów – choćby „Zawsze” – ma potencjał na to, by zrobić z tego bangera, a wyszło bardziej przezroczyście niż w outficie Bianki Censori,

*mógłby dorzucić coś dwuminutowego, przynajmniej wiedziałbym, że ta płyta to prowo