Kiedy tylko nauczyłem się samemu przedstawiać, sprawnie odróżniając imię od nazwiska, mój ojciec próbował zaszczepić we mnie pasję do muzyki. Co prawda, to dziadek wystrugał dla mnie z drewna pierwszą gitarę, ale to ze starym słuchałem grającego glam rock Sweet, jugosławiańskiego Bijelo Dugme czy innych wynalazków z RFN typu Boney M. Nie powiem, nawet mi się to podobało. Problem w tym, że na tym etapie chłonąłem wszystko jak gąbka, a wszystkie „mądrości” ojca powtarzałem z oratorskim zacięciem niczym swoje. Nie pytajcie, dlaczego do momentu śmierci uważałem Michaela Jacksona za zboczeńca i dziwoląga, nie przesłuchawszy wcześniej ani jednej jego piosenki. Świadomie zacząłem słuchać muzyki gdzieś w wieku dziesięciu lat. Wtedy ojciec myślał, że zaciekawi mnie „jakimś” Deep Purple, podczas gdy ja wolałem słuchać Tabasko O.S.T.R.-a, będąc święcie przekonanym, że Ja i mój lolo to piosenka o rodzeństwie Bolka. Dopiero po przeszło dziesięciu latach samemu trafiłem na utwór Child in time Brytyjczyków i wystarczyło jedynie kilka sekund, abym się w nim bezpowrotnie zakochał.

Cały czas zmierzam do tego, że kształtowanie się gustów muzycznych bywa skomplikowane i czasem niewytłumaczalne. To swego rodzaju pojedynek bokserski z głupotą i aż strach pomyśleć, jak znamienne mogą być jego skutki, gdy zostaniesz znokautowany. Mnie się chyba udało wyjść z tej potyczki zwycięsko. Kiedy zaczynałem słuchać rapu, nie było takiego terminu jak uliczny rap. „Osiedlowe akcje” akurat znałem z autopsji, żyłem nimi na co dzień, a że byłem jeszcze odrobinę głupiutki, myślałem, że ten mityczny rap polega właśnie na rymowaniu o zadymach z policją i gloryfikowaniu rzucania dopalonych gwizdków pod ławkę. Nie słuchałem Pezeta, bo w moich oczach był kujonem w okularach. Gardziłem Guralem, ponieważ nosił pończochę na głowie i miał konflikt z Peją. Gdyby ktoś wtedy przy mnie powiedział, że Skaldowie są świetni, nasłałbym na niego kolegów (ponieważ sam byłem chuderlakiem). Dzisiaj Krywań, Krywań to jeden z moich ulubionych albumów.

Po pewnym czasie o polskim rapie wiedziałem niemal wszystko, najwięcej na osiedlu. Moja wiedza imponowała bardziej kumatym starszym kolegom z prostego powodu – o ich ulubionej muzyce wiedziałem więcej niż ich rówieśnicy. Dzięki temu byłem nietykalny na dzielnicy. Kiedyś usłyszałem na VIVA Polska The Seed 2.0 od The Roots – do dziś mam olbrzymi sentyment do Phrenology. Jednak to debiut 50 Centa był pierwszym amerykańskim albumem, jaki poznałem – zgrany na płytę dzięki jednemu z tej starszyzny. Nie mam pewności, czy za darmo. Takie czasy.

Dzieciakiem byłem strasznie niedowartościowanym i mniemam, że właśnie to miało wpływ na pewną przypadłość, której pozbyłem się dopiero po wielu latach. Kiedy coraz więcej kumpli zaczynało przerzucać się z Qlimaxa na polski rap, zaczynałem się stresować, że już nie będę miał czym imponować. W 2004 roku kolega stał się moim błogosławieństwem. Pokazał mi twórczość Gang Starr, pojechaliśmy autobusem na gapę na Gołonóg, aby jego kuzyn zgrał mi całą dyskografię. Zamknąłem się w domu na pół roku i codziennie słuchałem w kółko Who’s Gonna Take The Weight. Oczywiście wystarczyło kilka lat, aby i wiedzą o amerykańskim klasycznym rapie błyszczeć. Denerwowałem się, że nikt nie chce ze mną gadać o Guru i Preemo, więc chodziłem do kafejki i na Czaterii próbowałem udzielać się w różnych dyskusjach. Może i można było inaczej, ale nie znałem żadnych alternatyw. Dzięki Jazzmatazz zafascynowałem się jazzem i soulem.

Nigdy nie porzuciłem polskiego rapu na rzecz amerykańskiego z powodu, jakim posługują się co poniektórzy. Twierdzą, że wolą rap ze Stanów, bo ten z Polski jest słaby. Wręcz przeciwnie, uważam, że – przynajmniej pod kątem realizacji – polski rap to poziom światowy. Wielu polskich producentów jest lepszych od amerykańskich.

Na festiwalu Południowy Rytm w Żorach poznałem Tomka z Tarnowa. Okoliczności były nietypowe jak na tamte czasy, dzisiaj w ogóle nie do pomyślenia. Widząc, że mamy sosnowieckie blachy, spytał nas, czy jedziemy przez Katowice i czy mógłby się zabrać z nami. W drodze powrotnej rozmawialiśmy. Z zazdrością słuchałem historii, jak Guru podczas koncertu bodaj w Madrycie pokazywał środkowe palce tym, którzy krzyczeli coś o DJ Premierze, gdy nie chciał podpisywać The Ownerz. Podziwiałem wspólne zdjęcie z Termanologym, który nie przypominał rapera, a argentyńskiego rozgrywającego. Opowiadał jak w 1991 roku jedyny gość na osiedlu miał kablówkę i zgrywał reszcie Yo! MTV Raps na VHS. Rozmawiałem z nim jak równy z równym, więc czasem pytał mnie odruchowo, czy pamiętam to czy tamto. Odpowiadałem, że miałem wtedy jakieś dwa lata. To był moment, w którym pierwszy raz w życiu uświadomiłem sobie, że posiadam nawet sporą wiedzę. Do dzisiaj mamy z Tomkiem kontakt i widujemy się na jakichś koncertach.

Kilka numerów o czymś zagwarantowały Małpie rozpoznawalność do dzisiaj, a Pamiętaj kto i 5 element spowodowały, że wszyscy stali się fanami wschodniego wybrzeża. Zezłościło mnie to strasznie, ponieważ ten unikatowy rap, który pokochałem kilka lat wcześniej, nagle mi spowszedniał. Poszukując czegoś oryginalnego i świeżego, trafiłem na OutKast. Zaraz potem na Goodie Mob i całe Dungeon Family. Dla wielu wówczas OutKast był muzyką dla dzieci, koleżanki z klasy wyśmiewały mnie jak im tłumaczyłem, że najlepszy rapowy zespół tworzy Andre i Big Boi. Znały tylko Hey Ya!. Kiedy Paweł z Ursynowa wydawał Muzykę rozrywkową, przeklinałem w duchu cały ten dirty south. Dzięki Cee-Lo Greenowi i jego koleżkom, poznałem genezę tej stylistyki. Pojąłem, jak znienawidzeni wcześniej przeze mnie raperzy z Atlanty czy Houston są bardziej umuzykalnieni niż ci z Nowego Jorku. Dzięki nim zafascynowałem się choćby psychodelicznym rockiem.

Doprowadziłem do tego, że muzyka jest jedyną rzeczą, na której względnie się znam. Nie próbuj nawet wpychać lutownicy w moje ręce. Wiedza bezużyteczna, jak mawiają. Niekiedy częściej od słuchania muzyki o niej czytałem. Biografie różnych artystów, wywiady. Oglądałem filmy dokumentalne. Stamtąd czerpałem anegdoty, fakty. Skoro taki Eric Clapton dogrywa partie gitary do Arethy Franklin, to naprawdę należy się zastanowić, czy podział na gatunki w muzyce nie jest konieczny tylko na potrzeby dyskusji. Przyjmijmy zatem, że z upływem lat otwierałem na coraz większą liczbę gatunków, w których dominował funk i soul. Co więcej, w pewnym momencie chciałem przesłuchać wszystkie płyty świata, co skończyło się tym, że zmęczyły mnie wszystkie nowości. Każdą zapowiadano jako przełomową, a słuchając pięciu płyt dziennie miałem wrażenie, że słucham pięć razy jednej. Obraziłem się więc na wszystkie premiery i przez kilka lat poszukiwałem samych staroci. Szczególnie, że muzyka z lat siedemdziesiątych nierzadko brzmi bardziej unikatowo niż niejeden współczesny album.

Nie wiem, czy stałem się dzisiaj bardziej dojrzałym emocjonalnie człowiekiem, ale niektórych przywar się pozbyłem. Dzisiaj sam patrzę z dystansem na ludzi, zachowujących się jak młodszy ja. Tych przemądrzałych, być może niedowartościowanych. Zwłaszcza jak chcą zaimponować i na pytanie o najważniejsze dla gatunku płyty funkowe odpowiadają Doggystyle czy The Chronic.

Nie lubię upraszczania, a zauważyłem taką dziwną tendencję w rozmowach o wielu wspaniałych utworach z lat siedemdziesiątych. Zamiast skupiania się na tym, jak wypadła sekcja dęta w danym utworze, mówi się tylko o tym, który producent go wysamplował. Podobnie bywało na kilku giełdach winylowych, gdy zgredy widziały młodego i chcieli wepchnąć za piątkę jakiś prawie pęknięty album Manaamu w rozlatującej się kopercie, argumentując to tym, że są tam fajne sample. Podczas gdy zawsze doskonale wiedziałem, jakich płyt poszukuję. Rozumując w ten sposób, nigdy nie przesłuchałbym tysięcy płyt i poznał trzech utworów, które uważam za najlepsze na świecie. Mother’s Day od 24-Carat Black kojarzyłbym jedynie z intro do teledysków Let’em Know, swego czasu najbardziej kojarzonego dźwięku z polskich teledysków rapowych. O Move On Up Curtisa Mayfielda wiedziałbym tylko tyle, że Kanye West coś z tym majstrował. O The World Is a Ghetto WAR nawet nie wspomnę. A wszystkie te trzy utwory łączy rozmaita aranżacja, zawierająca w sobie tyle smakołyków, że można by było obdzielić nimi przynajmniej kilka albumów. Utwory kompletne.

Dzisiaj już nie słucha się albumów. Częściej tworzy się playlisty w serwisach streamingowych, które towarzyszą ludziom na co dzień. Playlisty zależne od pory dnia lub od samopoczucia, osobna na siłkę czy do biegania. Widzę, jak słuchacze przesłuchują album po łebkach i tylko dodają pojedyncze utwory do playlisty z ulubionymi. To kompletnie nie moja bajka. Nie dlatego, że z zasady tym gardzę, bo jestem boomerem. Przecież odnajduję się w cyfrze doskonale. Po prostu przywykłem do innego sposobu konsumowania muzyki. Przez całe życie kupowałem płyty, a nowych wykonawców podsuwały mi informacje we wkładkach, a nie algorytm. Jedną playlistę jednak sobie utworzyłem i dziś chciałbym się nią z każdym podzielić. Zawiera wszystkie moje ulubione nagrania soul i funk, głównie z lat siedemdziesiątych, które dotychczas słuchałem wyłącznie z winyli. Te utwory towarzyszyły mi przez niemal większość życia. Przypominają o sukcesach i porażkach, uniesieniach i złamanych sercach, trwaniu w marazmie i chwilach radości. Dzieląc się tą playlistą mam wrażenie, jakbym dzielił się z kimś co najmniej połową swojego życia. Trochę to osobiste, ale wszystko w imię dobrej muzyki.