I ja nie wiem, czy ten album mi się podoba, czy nie. Dobre to? Słabe to? Nie wiem. Może oba.

„To pokolenie Neopunk” – oświadcza Feno. Nie no, bez przesady, ten CD nie stara się być jakimś wielkim zmieniaczem gry, nikt sobie pewnie nie będzie dziabał okładki na klacie. „Neopunk” raczej brzmi, jakby Feno chciał sobie o tak po prostu porapować, pośpiewać i się wybawić.

Inna sprawa, że „po prostu porapowanie” w przypadku Fena oznacza lot w kosmos. Cały album to pogoń za coraz dalej idącym przerysowaniem. Kto wymyśli jeszcze dziwniejszą, a przy tym jeszcze bardziej chwytliwą melodię? Kto upcha jeszcze więcej różnych flow? Kto wydrze się jeszcze wyżej? Feno na „Neopunku” co rusz poprawia swoje własne rekordy.

Dziwnie się tego słucha. Komuś zależy na zbombardowaniu twojej głowy. Możesz się obrazić albo być wdzięcznym.

A w ogóle, to jak masz alergię na auto-tune’a, to nawet nie próbuj tego odpalać. Jak koniecznie musisz mieć oldskulowe bębny, a nie to młodzieżowe pierdzenie na 808kach, to też raczej nie polecam. No spoko, nie każdy musi lubić dobrą muzykę.

Zresztą już pierwsza w zestawie „Skala” powinna zrobić skuteczny przesiew. Bicik jest nocny, oparty na ejtisowych syntezatorach, które wszyscy lubimy przecież. No ale jest też Feno. Feno krzyczy. Feno powtarza „nienienienieNIENIEEEEEE” jakby chciał, nie wiem kurwa, ocalić świat? Tu akurat ktoś może nie lubić.

Jak ktoś zapyta, co mnie porwało już przy pierwszym odsłuchu, to bez wahania wskażę combo następujących po sobie „Tup tup” i „Pospolitych twarzy”. Co ciekawe, oba ze względu na refreny. Ten z „Tup tup” ma tak dobrą, poswingowaną melodię, tak fajnie korespondującą z kroczącym bitem, że mogłoby lecieć w radio i może nawet ktoś by nie przełączył. Jest przyjemnie i lekko-ciężko. Z kolei „Pospolite twarze” to trochę industrialowa kopara. Tu największe wrażenie robią wrzeszczane adliby, znów – dobrze korespondujące z rytmem. Weź to teraz wytłumacz typowi, który całe życie nagrywa rapy na jeden, max dwa ślady. I nie wie, że adliby mogą się do czegoś przydać.

Singlowa „Zamieć” zostawia mieszane uczucia. Flex na zmienianie flow co parę wersów jest ok, ale niech chociaż dokądś prowadzi, sumuje się w dobrą piosenkę. Na pocieszenie – quasi-refrenowy fragment z 1:45 super. A w outrze gasną gitary grające przez cały numer i zastępują je nienachalne wobble i wibrujący synt. Też super.

Spoko brzmi przerzucanie się wersami Fena z gościnnie występującym Rewersem w „Dymii vanili”. Spoko brzmi też końcówka płyty. Trzy ostatnie numery coraz bardziej zagęszczają atmosferę. Duszno robi się już przy przedprzedostatniej „Tundrze”, ale tam trochę pomaga melodyczny refren. Kawałek dalej, w „RNG”, Feno wjeżdża z – to akurat błąd – trudnym do zniesienia patosem podbijanym przez monumentalny bit. Za to zamykający całość „ŚWIATNIEJESTMOIMDOMEM” już podchodzi do podniosłości jak trzeba – grają zadziorne gitary, gra wyciszenie po zwrotce, gra też intensywny, oklejony od rzeczywistości grande finale.

(czy Piotr rzeczywiście dał radę – nie wiemy. Pewnie tak, nie takie rzeczy już miał na słuchawach)

Przepraszam kolegów z „Bed badi” i „Sangrii” (ten numer w ogóle zawiera dość brawurowe nawiązanie do Reni Jusis) za nazwanie ich no-name’ami, ale po prostu nigdy wcześniej o nich nie słyszałem. Sorry, chłopaki, ale na Waszym miejscu bym się nie przejmował, jestem tylko starym piernikiem, który nie śledzi współczesnej muzyki.

O dziwo, na „Neopunku” znajdzie się też coś dla fanów względnej normalności. „Nienawidzę ludzi” i „Don’taczmi” są tak zwykłe (jak na ten album), że kiedy wybrzmiewają pomiędzy tymi chorymi wypierdami, to średnio imponują (ale zwłaszcza „Nienawidzę ludzi” bym nie wywalał z tracklisty, bo linjka „tak wjeżdżasz na fazę, że dziś chyba wszystko spalę i HUJ” jest tak pojechana, że parsknąłem).

Z dziennikarskiego obowiązku – kto na BITACH? Białek, Myno, NoTime, Plughub, DDayzy i produkujący prawie pół płyty, stary dobry kolega Ramzes.

Bity fajne, fajne. Nic imponującego (najbliżej absolutu są szerokie, rockowo-elektroniczne horyzonty Ramzesa), po prostu w większości fajne. Dużo trapu, ale jak wspominałem wyżej – czasem wjedzie jakiś industrial, czasem house’owa sieka, czasem ejtisy. Słucha się.

Jest „Neopunk” kwaśno-gorzki, ćpuński, gówniarsko przeszarżowany, miejscami szkicowy. Każdą z tych cech równie dobrze można odczytać jako wadę, jak i zaletę.

Czy to póki co najlepszy polski album, nazwijmy to, rapowy z 2021? O człowieku, nie wiem. A czy jest w top5? O człowieku, pewnie.

Pokłóćmy się o niego.