Na nowy album Earthgang przyszło nam czekać od września 2019 roku, kiedy to światło dzienne ujrzał ich debiut – Mirrorland. Nie liczę wydanego rok później Spilligion kolektywu Spillage Village, który Olu i WowGr8 współtworzą. Czy warto było czekać? Nie mam pojęcia.
Na muzykę tego sympatycznego duetu z Atlanty trafiłem w momencie, w którym zwątpiłem w rap. Nie zgadzałem się z ówczesną retoryką, że ten, kto nie tworzy muzyki zgodnie z dominującymi trendami, rzekomo nie idzie z duchem czasu i nie chce się rozwijać. Kłaniałem się raczej ku temu, że ów raper idzie na łatwiznę i nie chce mu się szukać kreatywnych rozwiązań czy chociaż spróbować odkrywania koła na nowo. A wspomniane trendy były po prostu dla mnie miałkie, bezpłciowe. Nie widziałem w nich żadnych wartości artystycznych. Aż nagle usłyszałem Stuck i znowu poczułem się jak zawstydzony trzynastolatek, któremu półnaga koleżanka pokazała ATLiens OutKast! Wiara w rap powróciła, Dreamville stało się moją ulubioną wytwórnią dzięki takim raperom jak Lute czy J.I.D. i zacząłem doceniać fenomen J. Cole’a, w którym wcześniej nie widziałem niczego wyjątkowego.
Od tego momentu śledziłem dalsze ruchy Earthgang, nadrabiałem stare albumy. No, w większości EP-ki lub płyty Spillage Village. Po prostu poczułem jakąś niewytłumaczalną więź między Johnnym Venusem i Docturem Dotem. Singli promujących Ghetto Gods nie sprawdziłem żadnych. Nie wiem jakim cudem. Moja pierwsza styczność z najnowszą muzyką Earthgang miała miejsce dopiero po odpaleniu albumu. Dobra, włączam otwierający The Glow, potem tytułowy numer, następnie Billi z gościnnym udziałem Future’a i… jestem skonfundowany, moje uczucia są ambiwalentne. Future’a cenię, choć nie ulegam fascynacji jego twórczością. Dziś uważany za geniusza, a pamiętam, jak na jego pierwsze numery wszyscy reagowali odruchem wymiotnym i kazali mu się schować do piwnicy. Przyzwyczajony do bardziej organicznego grania duetu, choć wciąż pełen podziwu za umiejętne łączenie nowego ze starym, usłyszałem Billi i… złapałem się za głowę. Ktoś zamiast MPC włączył Atari? A może wysamplował, jak Mario Bros trafia głową w grzybka? Nie, chłopcy, przyzwyczailiście mnie do czegoś innego.
Ghetto Gods przesłuchałem do końca i nie porwało mnie nawet na moment. Wiadomo, rapującego Cee-Loo Greena zawsze świetnie usłyszeć, ale żebym nic więcej nie zapamiętał? Wydało mi się to wszystko co najmniej podejrzane. Przesłuchałem drugi raz, trzeci. Słuchałem przez cały tydzień. Zaprzyjaźniłem się z tą płytą. Mniej więcej do połowy, warstwa muzyczna jest wybrakowana. Uwielbiam minimalizm (posłuchaj remiksu Rolling Stoner Mereby z udziałem Earthgang i J.I.D.), ale słuchając tych utworów miałem wrażenie, że wciąż im czegoś brakuje. No, może za wyjątkiem Amen, ponieważ organy zawsze wyzwalają we mnie większe emocje. Późniejsze numery są bardziej soczyste, pełniejsze, bardziej żywe i przypominające poprzednie dokonania zespołu. Jeśli miałbym wyróżnić któryś z numerów, to zapewne bezbłędnie wykonany Lie To Me oraz całkowicie popieprzony Black Pearls.
Zarówno Olu, jak i WowGr8 dowożą. To raperzy o nieprzeciętnych umiejętnościach, którzy częściej sięgali po płyty Curtisa Mayfielda niż Run DMC. Nic dziwnego, że ich muzyka wykracza daleko poza ramy gatunku. Olu śmiało mógłby podążyć drogą Cee-Lo Greena i nagrać kilka stricte soulowych krążków. WowGr8 niekoniecznie. Pod kątem flow wcale nie odstaje od kolegi, ale w śpiewaniu już słychać różnicę. Mimo to na Ghetto Gods obaj się uzupełniają, nikt tutaj nie próbuje dominować. Pewnie dlatego, że jest to ich najbardziej hip-hopowy album od czasu Torby. Choć w przypadku tego typu zespołów to akurat nie musi być zaletą. Na pocieszenie jednak dodam, że z dyskografią Earthgang jest trochę tak jak z dyskografią innego duetu z Atlanty. Najsłabsza pozycja może być najsłabszą wyłącznie na tle reszty dyskografii, a nadal niedoścignioną dla konkurencji.