DMX był postacią absolutnie unikatową nie tylko w skali naszej kultury, ale całego społeczeństwa. Krążące w Internecie opowieści o jego nietypowych, ale często szlachetnych i uroczych zachowaniach pokazują jego wyjątkowość. Jak nikt inny kojarzy mi się on z memami sprzed paru lat o kolesiach, którzy „cię okradną, przekopią, ale potem otrzepią z kurzu, przytulą i dadzą na taksówkę”. Bardzo skomplikowana, wielobarwna i magnetyczna postać. Taka była też jego twórczość – z jednej strony niesamowita agresja, krzykliwe groźby, awanturnictwo, po czym przeskok na drugą stronę skali: modlitwa, czułość, współczucie, łagodność. Na każde Where the Hood At przypadało jedno Slippin. Swoją drogą, przekładało się to w niesamowity sposób na występy na żywo. Jay-Z opowiadał wielokrotnie, jak wiele nauczył się od X-a podczas trasy koncertowej Hard Knock Life Tour (polecam dokument Backstage – kawał historii hip-hopu). W najnowszym odcinku cyklu The Shop mówi, że już od dosłownie pierwszego warknięcia przed wejściem na scenę publiczność szalała, później następowały energiczne hity, zdejmowanie koszulki (w tym momencie zaczynały szaleć dziewczyny), a na koniec cały stadion płakał podczas modlitwy. Ot, cały DMX – uosobienie chińskiego znaku równowagi, wyniesione do ekstremów.

W przeciwieństwie do wielu pośmiertnych albumów złożonych naprędce w poszukiwaniu zarobku przy okazji zwiększenia popularności danego artysty, Exodus został nagrany i „przyklepany” niemal w całości za życia DMX-a (wyjątkiem jest utwór Money Money Money, w którym zmiany dokonane zostały po śmierci X-a). Pieczę nad każdym bitem, każdą zwrotką i każdą decyzją o gościnnych występach mieli X i Swizz Beatz. Co prawda nie daje to żadnej gwarancji poziomu muzycznego, ale nadal przyjemniej jest słuchać albumu ze świadomością, że nie jest to skok na kasę kilku grubych ryb z wytwórni, a dzieło danego artysty. Przed wydaniem Exodus zarówno X, jak i Swizz mówili, że przyszedł czas na zaakceptowanie swojego wieku, porzucenie pogoni za młodymi słuchaczami. Jak dla mnie – dobry zwiastun. „Grown man rap” to gatunek, który w ostatnim czasie trafia na moje głośniki najczęściej. Nie oczekiwałem oczywiście od DMX-a drugiej młodości twórczej, jaką przeżywają obecnie np. Black Thought czy Royce da 5’9”, ale miałem nadzieję, że przynajmniej nawiąże do czasów  świetności. Że przypomnimy sobie, chociaż na chwilę, jakim gigantem był te 20 lat temu. Udało się, po części.

Dawno już nie słyszałem tak nierównego albumu, jak Exodus. Straszna sinusoida. Z jednej strony, od płyty Grand Champ z 2003 roku nie jarałem się tak kawałkami X-a, jak kilkoma najlepszymi z tej. Ale z drugiej strony – album zalicza też wyraźne niziny, które wywołują u słuchacza wykrzywienie twarzy z niewłaściwych powodów (w przeciwieństwie do „ugly face” po wybitnych panczlajnach). W mojej opinii najmocniejszym momentem Exodus jest otwierający płytę kawałek That’s My Dog z The LOX i Swizz Beatzem. Bit AraabMuzika słyszeliśmy już na ostatnim albumie Joe Buddena – ale X i koledzy zrobili z niego lepszy użytek. To jest vintage X. To jest ta energia Ruff Ryders, która rządziła ulicami na przełomie wieków. To jest ten hip-hop, który sprawia że jeździsz po mieście w celu wszczęcia randomowej bójki. X brzmi agresywnie, energicznie i co najważniejsze – pewnie. LOX również wyraźnie są w swojej strefie komfortu i wiedzą dokładnie, jak zarapować na mrocznym, elektronicznym bicie. Świetny początek, ale z tyłu głowy pojawia się myśl: oby nie było jak z ostatnim albumem The Diplomats – na którym pierwszy joint Stay Down był o kilka poziomów lepszy od przeciętnej reszty płyty.

Bardzo mieszane uczucia wzbudził we mnie Bath Salts, pierwotnie nagrany podczas sesji do Life Is Good Nasa. Swizz wysmażył minimalistyczny, niepokojący bit, składający się właściwie jedynie z bębnów i syreny  lub klaksonu – solidny fundament pod nowojorski banger trzech wybitnych weteranów. Ale zwrotki… Z wyjątkiem jednej, wywołują jedynie westchnienie zawodu. Ta Jaya-Z pochodzi z 2012 roku i z jakiegoś powodu jej nie zmienił ani zaktualizował. Brzmi jak pozostałość z czasów, gdy ewidentnie miał inne rzeczy na głowie i nie chciało mu się rapować. Trudno mi zrozumieć z jakiego powodu podjął taką decyzję – od tamtej pory nagrał wiele o niebo lepszych wersów i odzyskał przynajmniej część wigoru i iskry do rapowania. Jako jego wielki fan czuję się wręcz trochę urażony – odnoszę wrażenie, że obecny Hov nawet na autopilocie wypadłby lepiej. Nie chciało się, no trudno… Nas brzmi świetnie – jego zwrotka jest dynamiczna, ciekawa i utrzymuje uwagę słuchacza. Część tekstu pochodzi z oryginalnego nagrania, część napisał i nagrał na nowo, specjalnie na potrzeby Exodus. Co prawda niektóre porównania i metafory powtarzają się w innych jego tekstach, ale generalnie Nas jest najmocniejszym elementem Bath Salts. Z DMX-em jest taki problem, że wraz z wiekiem stracił nieco swojego największego atutu – charyzmy i pasji. Nigdy nie był królem słownictwa, porównań, wykręcających głowę panczlajnów. Jego siłę stanowiło to, że proste słowa rapował w energiczny, charyzmatyczny, maksymalnie przekonujący sposób i ze świetnym flow. Dzisiaj nadal od czasu do czasu słyszymy przebłyski jego dawnej sonicznej aury i moim zdaniem obecność Jaya-Z i Nasa zmotywowała go do wykrzesania sił. W Bath Salts mu się chciało i wycisnął z siebie tyle, ile się dało w danym momencie. Nadal nie jest to poziom zwrotki Nasa, nie jest to też oczywiście dawny DMX, ale sama chęć i starania wystarczą, by brzmieć w tym kawałku lepiej niż leniwy Jay-Z. Bath Salts zaliczam do tych pozytywnych punktów albumu.

Po przeciętnym, ale akceptowalnym Dogs Out z Lil’ Waynem, kolejnym dziele Swizza i AraabMuzika (swoją drogą – to drugi kawałek o takim tytule w katalogu DMX-a) dochodzimy do pierwszej poważnej przeszkody. Money Money Money to dla mnie asłuchalny gniot, niewyobrażalna kaka. Swizz Beatz często produkuje rzeczy, które mi się nie podobają, ale to jest po prostu nie do zniesienia. Brzmi jak jakiś chory, cyrkowy soundtrack rodem z filmu Roba Zombie. Ku mojemu zaskoczeniu, lepiej od gospodarza utworu wypada gość: Moneybagg Yo, który całkiem sprawnie dostosowuje swój flow i tempo do tego sonicznego chaosu. DMX nie bardzo się tu odnajduje – jego zwrotka to jedynie 12 wersów, wypełnionych sztampowymi tekstami o rozprawianiu się z kolesiami na ulicy. Zresztą, nie ma nawet znaczenia jak wypadają tutaj zwrotki DMX-a i Moneybagg Yo, bit dyskwalifikuje ten kawałek jako cokolwiek akceptowalnego, a ohydny refren to ostateczny gwóźdź do trumny. Swoją drogą, pierwotnie na tym bicie miała zostać wykorzystana zwrotka Pop Smoke’a – i kto wie, może jego głos, umiejętności i młodzieńcza energia dałyby radę ujarzmić ten wielki chaos?

Do tego momentu, mieliśmy trzy nowojorskie bangery – na ogół niepokojące, oddające ducha krzywych spojrzeń na bocznych miejskich uliczkach. Niestety, czas na trochę miałkiego popu. Dochodzimy do sekcji, która może posłużyć jako ścieżka dźwiękowa do tych durnych filmików motywacyjnych z YouTube’a – Hold Me Down z Alicią Keys i Skyscrapers z… Bono. Duet DMX-Alicia jeszcze przejdzie – pani Keys ma doświadczenie w uzupełnianiu rapowych utworów swoim śpiewem i wie jak rozegrać to tak, by wszystko ze sobą grało. No, ale Bono?! Po co? W mojej opinii, w 99% przypadków Bono będzie brzmiał na albumie rapowym nie na miejscu (DAMN. Kendricka jest incydentalnym wyjątkiem). Pojawia się absolutnie „od czapy”, zaburza flow całego albumu, jest zbyt cukierkowy jak na album DMX-a. Nie czułem takiego skonfundowania od czasu, gdy Apple władował mi bez pytania nowy album U2 na iPoda w 2014 roku. Kolejny wyraźny dół na trackliście. Od samego początku płyty i również w przypadku tych dwóch bardziej melodyjnych utworów – DMX konsekwentnie trzyma się rapowania i pozostawił śpiew gościom. Ale jeszcze przyjdzie czas na jego popisy wokalne.

I gdy niepotrzebny skit dopełnia złego wrażenia i wydaje się, że Exodus od tego momentu będzie pogłębiał się w odmętach lichości, przychodzą panowie Westside Gunn (ayo!), Conway the Machine i Benny the Butcher i błogosławią nas kolejnym ulicznym hymnem (grrrrt!). Co prawda Hood Blues brzmi bardziej jak kawałek Griseldy niż DMX-a, to jednak jego adliby świetnie uzupełniają się z charakterystycznymi onomatopejami panów z Buffalo i dodają całości smaku (boom boom!). Na papierze można było się obawiać tego festiwalu dokrzykiwań, ale jak dla mnie – wyszło rewelacyjnie. Wszyscy wypadają tutaj przekonująco, aż szkoda, że dopiero teraz dostaliśmy takie zestawienie. Conway chyba potraktował osobiście wszystkie pochwały spływające w ostatnich miesiącach na Benny’ego i chce kolejnymi zwrotkami udowodnić, kto jest najlepszym raperem w grupie. W tym wypadku to mu się udało (doot doot doot!). Co prawda, sampel z Shady Blues Lee Masona jest dość oklepany w hip-hopie, ale w tym momencie możemy przymknąć na to oko – DMX i Griselda odnajdują się świetnie w takim właśnie surowym, odartym z elektronicznych upiększaczy (wreszcie!) klimacie. Nawiasem mówiąc, podoba mi się też, jak energia Griseldy wyciska nową jakość z rapowych weteranów – teraz DMX, wcześniej m.in. Kool G Rap i Method Man. Aż chciałoby się posłuchać całego albumu dawnej ulicznej gwiazdy, nadzorowanego przez Griseldę. (boo-boo-boo-boom!)

Na dwa kolejne kawałki do pomocy Swizzowi przyszedł Mr. Porter – i bardzo dobrze. Take Control  i Walking in the Rain to dwa tracki mocno płynące na melodiach, przypominające soul sprzed paru dekad (w końcu wysamplowany jest Marvin Gaye). Ponownie możemy odetchnąć po hardcore’owym joincie, tylko że tym razem nie przekraczamy granicy banału. W Take Control DMX pierwszy raz brzmi na spokojnego – nawet w kawałkach z Bono i Alicią Keys targały nim emocje. Tutaj z kolei niespecjalnie podnosi głos, brzmi po prostu jak na pogaduchach ze starym ziomkiem. Może tak zadziałała na niego obecność Snoopa? W Walking in the Rain ponownie pojawia się Nas, ponownie daje świetną zwrotkę, ale co innego skupia uwagę – pierwszy raz na Exodus DMX śpiewa! Wszystkie wcześniejsze jego występy ograniczały się do rapowanych zwrotek i refrenów, a także dokrzykiwanych ad-libów. W tym utworze pozwala sobie na wyrażenie emocji w inny wokalny sposób. Działa to bardzo pozytywnie – urozmaica album, ale również przynosi wspomnienia jego starszych płyt, gdy jego performance był bardziej zróżnicowany i wyrażał ekspresję na wiele innych sposobów. Duży plus również za pomoc Mr. Portera w refrenie – czas docenić jego  umiejętności nie tylko produkcyjne, ale i śpiewu. Szczególnie Walking in the Rain trafia w surowe emocje i przygotowuje na jeszcze mocniejsze zakończenie płyty.

Nie będę ukrywał – Letter to My Son (Call Your Father) uderzyło mocno, szczególnie biorąc pod uwagę, że DMX odszedł niedługo po nagraniu tego utworu. Fragmenty napisał co prawda ładnych kilka lat temu, ale większość tekstu pasuje do jego stanu umysłu z ostatnich miesięcy życia. Zwraca się w nim do swojego najstarszego syna  i mówi o swoim uzależnieniu od narkotyków, o popełnionych błędach, o dorastaniu, a na koniec podaje numer i prosi o telefon. Nawet śpiew Ushera nie psuje efektu – Letter to My Son (Call Your Father) to ponownie vintage X, tylko że jego emocjonalna wersja. Uruchamia u słuchacza te same emocje, jakie odczuwaliśmy lata temu, słuchając pierwszy raz Slippin’ i Lord Give Me A Sign. Tamte prezentowały co prawda inny poziom muzyczny, Letter to My Son raczej nie zapisze się w historii rapu w ten sam sposób, ale pełna surowych emocji zwrotka DMX-a przypomina o płaczących stadionach na jego koncertach ponad 20 lat temu. I utrzymując ten nastrój, Exodus kończy się modlitwą, zarejestrowaną podczas cyklu niedzielnych wydarzeń religijnych Kanye Westa o nazwie Sunday Service.

DMX przez zdecydowaną większość albumu trzyma się tego, co potrafi najlepiej – rapowania, bez eksperymentów z flow lub podśpiewywaniem. Swizz Beatz zanurzył album w elektronice, nawet te bardziej melodyjne i popowe utwory oglądamy w większości jakby zza „technologicznej chmury”. Generalnie, mogło być gorzej. Na pewno jest o niebo lepiej niż na nieudanej płycie Undisputed z 2012 roku. Podobnie jak w przypadku innych raperów bazujących na energii i charyzmie, DMX-owi trudniej było przeskoczyć swoje ograniczenia i sporo miejsca musiał oddawać gościom. Momentami, pomimo wyraźnych chęci, sprawia wrażenie zmęczonego i chwytającego się najróżniejszych trików, by utrzymać uwagę słuchacza. Tym niemniej, Exodus uważam za udany epilog jego kariery – pomimo poważnych wpadek, parę razy udało się mu wykrzesać namiastkę rapowego giganta. Kilka razy znowu wzbudzał emocje – czy to agresję, czy wzruszenie. To wystarczy. Nie należy oczekiwać po wyniszczonym życiem 50-latku tego samego, czego oczekiwaliśmy od 30-letniego gwiazdora rapu. Jako słuchacza cieszy mnie, że DMX-owi udało się ostatni raz nagrać płytę oddającą dużą część jego unikatowego charakteru. Teraz jego rodzinie i współpracownikom pozostaje zadbać o to, by spuścizna artysty nie została rozmieniona na drobne.