Maciej Chojnacki ztj. Chojny to postać, która miała przeogromny wpływ na mój gust muzyczny. Od pojedynczych postów i długich dyskusji na forum Ślizgu, przez jego bloga Chojnito’s Way, gdzie prezentował mniej i bardziej oczywisty funk, przez recenzje na SoulBowl.pl, aż do jego fanpage’a Streamujcie zagraniczne rap płyty – zawsze pięknie ubierał w słowa swoje myśli, rekomendując bądź krytykując poszczególne albumy. Ubolewam nad faktem, że Chojny nie ma ostatnio czasu na pisanie, choć w prywatnych wiadomościach go nie namawiam, lecz powtarzam w kółko: „Pisz dla Brak Kultury, pisz dla Brak Kultury”.
Czym dla Ciebie jest hip-hop?
Jest dla mnie olbrzymim elementem współczesnej (pop)kultury, na temat którego udało mi się przez większość swojego życia zebrać obfitą wiedzę. Nie doskonałą, ale na tyle szeroką, by czuć się pewnie przy opowiadaniu o niej innym, przy ocenianiu co jest, a co nie jest warte uwagi. Jest wysokooktanowym paliwem do długich rozmów za znajomymi na temat tej naszej wspólnej pasji. Mam wiele innych zainteresowań kulturalnych ze światów muzyki, kina, literatury czy gier video, ale żadnego innego tekstu kultury nie byłbym w stanie tak rozebrać – wyjaśnić, skąd to się wzięło i dlaczego tak wygląda, a nie inaczej – jak właśnie albumu/utworu rapowego. A tak poza tym hip-hop (jako oczywiście muzyka, wszystkie bibojingi i bombingi były dla mnie zawsze sprawą trzeciorzędną) to po prostu wciąż mój ulubiony gatunek muzyczny, fascynujący mnie tym, jak ciągle się zmienia, zapożycza rzeczy z innych nurtów – i vice versa.
Jakie jest Twoje pierwsze hip-hopowe wspomnienie?
Liroy. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, w moich czasach przedszkolnych, był w zasadzie jednym raperem, jakiego znałem. Ktoś powiedział słowo „RAP”, to ja widziałem w głowie Piotra Marca, a w myślach leciały linijki ze „Scyzoryka” i „Scoobiedoo Ya”. Nie miałem nawet skojarzenia, że mogło być to coś, co wywodzi się ze Stanów Zjednoczonych i jest ściśle związane z tożsamością Afroamerykanów. Potem była podstawówka, przesłuchałem wtedy z walkmana kolegi całe „L”, był to chyba pierwszy rapowy album, jaki poznałem w całości (i sprawiał mi dużo funu, nie powiem). Do dziś mam sporo sentymentu do Liroya i zawsze krzywiłem się na to, jak polska scena zawsze bardzo spychała na margines jego wpływ na popularyzację rapu – nawet jeśli było to momentami mocne kserowanie Cypressów i House of Pain.
Jak zmieniło się Twoje podejście do hip-hopu na przestrzeni lat?
Trudno powiedzieć, cały czas w moim podejściu do tej muzyki zachodzą fluktuacje priorytetów. Miałem okres, że PRZEKAZ najważniejszy, miałem, że nieważne, o czym – byle dobrze płynęło na dobrych podkładach. Raz preferowałem fuzje z innymi gatunkami, całą tą zainspirowaną „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” progrockizację hip-hopu, by lata później jarać się tym, jak Playboi Carti burzy wszelkie zasady, robiąc nagrywki, które z pewnością dwadzieścia lat wcześniej nie uchodziłyby za hip-hop. Na dzień dzisiejszy zdecydowanie skłaniam się ku prostocie, wyrazistym brzmieniom budowanym na bazie tego, co teraz trenduje (i na scenie niezależnej, i w głównym nurcie) i przy okazji fajnie rymuje się z jakimś stylem sprzed dekad. Brakuje mi trochę czasu na siedzenie zbyt długo przy jednym albumie z genius.com odpalonym na monitorze, sprawdzając, czy na pewno zrozumiałem dobrze lirykę Billy’ego Woodsa. Nie mam już z tego powodu poczucia winy, bo hip-hop jest mimo wszystko bardzo zniuansowanym brzmieniowo gatunkiem i nawet z podejściem „styl ponad treść” można z niego wyciągnąć nieskończenie wiele.
Biorąc pod uwagę Twój dorobek, z czego jesteś najbardziej dumny?
Najbardziej cieszy mnie, że udało mi się opublikować jeden tekst na papierze. Nie jest to niby wiele, ale jako osoba z sentymentem patrząca na czasy świetności fizycznej prasy cieszę się, że skorzystałem z takiej szansy. Zwłaszcza że artykuł w krótko żyjącej Nowej Gazecie Magnetofonowej to był występ w gronie śmietanki polskiej muzycznej publicystyki. No i zwłaszcza że kolejna taka GaMa pewnie długo albo wcale na okrutnym polskim rynku ponownie się nie pojawi.
Czy jest jakiś dawny tekst, na który krzywisz się lub szczególnie się zdezaktualizował?
Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to moja recenzja „Recovery” Eminema, którą opublikowałem na swoim dawnym blogu Chojnito’s Way. Dałem chyba 9+/10, zachwycałem się na lewo i prawo tym, jaką to Em przemianę przeszedł, jak się rozwinął, SPOWAŻNIAŁ. Potem trochę ochłonąłem i uznałem, że to trochę cringe gościu. Na dodatek był to chyba najpopularniejszy tekst, jaki pojawił się na moim blogu, który to w 99% zajmował się muzyką soul, funk i r&b, więc koniec końców nawet usunąłem tę recenzję, hehe. Na swoją obronę mam tylko to, że „Recovery” jest dla mnie i tak lepszym krążkiem od wszystkiego, co Marshall Mathers wydał przez ostatnie 15 lat. W momencie, w którym to piszę, jestem świeżo po odsłuchu i seansie teledysku do kasztaniastego „Houdini”, także ten.
Czy masz jeszcze jakieś hip-hopowe marzenie?
Jeśli chodzi o moją relacje z hip-hopem: przede wszystkim wrócić do projektu Streamujcie Zagraniczne Rap Płyty – ale jeszcze nie wiem, w jakiej dokładnie formie. Na odsłuchiwanie i komentowanie premierowej bieżączki brakuje mi czasu. Może wrócę, ale do pojawiania się rzadziej, ale z bardziej konkretnym tekstem. Może bardziej o starociach będę pisał, a nie o nowościach? Nie wiem. Wiem tylko, że chciałbym.
Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w hip-hopie – co by to było?
Nie wiem, czy chciałbym coś zmieniać. Lubię hip-hop jako tego nieprzewidywalnego molocha, co potrafi ciągnąć parę lat na oparach, by nagle przywalić jakąś rewolucyjką, jakimś nowym subgatunkiem. Uwielbiam, jak jego siłą napędową nie jest to, co wyjdzie z wyliczeń na Excelu w siedzibie dużego labelu, a bardziej to, co w danym sezonie najmocniej bangla w furach na ulicach Atlanty, Detroit czy Memphis. Cieszy mnie rosnący udział pań na scenie i że słuchacze przestali myśleć, że w jednym momencie jest miejsce na tylko jedną gwiazdę kobiecego rapu. Jaram się, że każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie, jeśli wystarczająco długo poszuka. Jeśli miałbym jakoś już boską ręką interweniować, to chciałbym zmiany warty na tym najwyższym szczeblu. Jest 2024 rok, a dalej największymi tuzami są ci dwaj, którzy byli świeżakami na przełomie lat zerowych i dziesiątych.
Czy myślisz, że hip-hop przetrwa kolejne 50 lat?
Oczywiście, że przetrwa. Nic w przyrodzie nie ginie, w sztuce tak samo. Można tworzyć sensowne projekcje dalszej ewolucji gatunku na podstawie tego, jak przebiegała w czasie historia jazzu czy rocka, no ale jazz i rock przeżywały swoje peaki w zupełnie innych okolicznościach społecznych, politycznych i technologicznych. No i hip-hop ma ten swój szereg specyfik – ma niski próg wejścia do tworzenia (jak kiedyś punk rock, ale dużo bardziej), bardzo sprawnie chłonie i intertekstualizuje niuanse z innych gatunków, jednocześnie wciąż wspierając swoje własne, niezaczepione w niczym innym pomysły. Ciągle burzy swoje własne zasady i z tego burzenia zasad czyni (in bigger picture) swój sens istnienia. Także jeszcze trochę się na pewno z nim pomęczymy.