Odkąd usłyszałem „Billing”, Emil Blef stoi – obok Jimsona i Tymona – na mojej półce z podpisem: „Kurde, chciałbym potrafić tak pisać”. Doceniałem jego zmysł do opisywania świata i do sprawnego ubierania w słowa własnych przemyśleń. Od czasów pierwszego solowego wydawnictwa Blef nie rozpieszczał częstotliwością wypuszczanych materiałów. Dołożył tylko dwie cegiełki do swojej dyskografii, a jego ostatni album – „Prawidłowości” – nagrany na bitach duetu badxxample (Bartosz Tkacz i Szogun) został wydany w kwietniu 2024 roku. Na tych nieoczywistych, elektronicznych podkładach Blef jak zwykle ma sporo do powiedzenia zarówno o sobie, jak i o społeczeństwie. Zatem tuż po lekturze cyklu zapraszam do odpalenia tego krążka, a przy okazji polecam też świetny wywiad z Emilem przeprowadzony przez Jakuba Sommerfelda na portalu Blenderrap.pl.
Czym dla Ciebie jest hip-hop?
Kiedyś dawał mi poczucie przynależności do grupy, jasne wartości, z którymi identyfikowałem się ja i moi ludzie. Inspiracją i motywacją, aby wstać z ławki i ruszyć się spod bloku. Bodźcem do rozwoju, odkrywania języka, szukania swojego stylu, ale też przyjemnością i satysfakcją ze wspólnych nagrywek.
Potem wspaniałym czasem młodości, pełnej przygód i podróży, sinusoidy emocji i wrażeń, tremy, radości, adrenaliny, strachu, bólu (bójki), radzenia sobie w każdej sytuacji (jak wyciąganie kolegi z aresztu czy spanie na dworcu, bo oszuści nie zapłacili) – tysiąca historii, które już się zacierają. Potem rap stał się muzyką, którą otworzyła multum możliwości. A długo, długo potem przebudzeniem i początkiem zmian.
Niedawno zrozumiałem, że Emil Blef to projekcja i postać, którą musiałem stworzyć, aby dawać ujście i środki wyrazu dla mojej wrażliwości, którą w surowej rapowej formie była postrzegana jako coś ciekawego, innego i w końcu do zaakceptowania, a nie jako słabość. Emocjonalne treści balansował rapowy kontekst.
Rap mnie zdefiniował, wiele nauczył, wyposażył na życie.
Jakie jest Twoje pierwsze hip-hopowe wspomnienie?
Hip-hopowe to moment, kiedy ówczesna dziewczyna podarowała mi kasetę, którą chyba gdzieś wygrała: A Tribe Called Quest – Midnight Marauders. Będę to pamiętał do końca życia. Wszystko się wtedy zmieniło. Chciałem „być Q-Tipem […]” – rapować jak on, ruszać się, mając ten luz i pewność siebie.
Rapowe to wspólne malowanie graffiti na opuszczonym hotelu w miejscowości Łacha z moim bratem i Piotrkiem – początek wszystkiego, co dobre i złe. Jakoś dwa tygodnie później powstał pierwszy kawałek zespołu, który miał się nazywać Flexxip.
Jak zmieniło się Twoje podejście do hip-hopu na przestrzeni lat?
Wyidealizowana wizja kultury hip-hopowej umierała wraz z dojrzewaniem. Nigdy nie traktowałem muzyki jak biznesu. W czasie, kiedy kształtowało się we mnie postrzeganie rapu, nie przejawiał biznesowego potencjału. Nawet moja wyobraźnia nie wygenerowałaby tego, jak dzisiaj jest popularny i powszechny. Chciałem, żeby jako gatunek był doceniony i stał na równi obok popu, rocka, elektroniki czy punka. I dziś tak jest, ale nie wzbudza to we mnie żadnych emocji. Śledzimy z przyjacielem nowości, pomysły, analizujemy, ale to po prostu jeden z tematów.
Tworzę muzykę z własnej potrzeby i z dala od machiny. Zajmuję się marketingiem od ponad 15 lat i chcę, żeby nagrywanie było przyjemną odskocznią – obszarem, w którym kontruję wszystko, co brzydzi mnie w wykreowanym świecie. Moje albumy to szczerość, autentyczność, otwartość i dialog z osobami, które potrzebują też wartościowego głosu.
Biorąc pod uwagę Twój dorobek, z czego jesteś najbardziej dumny?
Z tego, że po tylu latach nie muszę się za siebie wstydzić. Można nie lubić czy nie cenić mojej twórczości, ale nigdy świadomie nie zdradziłem swoich wartości. Zawsze dobrze traktowałem innych – bez względu na „status” i pozycję w nieformalnym rankingu popularności.
I z tego, że Tata w socialach nie sieje cringe’u. Mam nadzieję… i pewnie się mylę.
Muzycznie z tego, że nagrałem 2 z 3 tematów, które „musiałem” napisać:
- historię śmierci Petera Fechtera („Checkpoint Charlie” z „Przesunięć”), która się urealniła, gdy trafiłem na tragiczne zabójstwo kobiety o imieniu Neda Agha-Soltan – znalazłem w końcu wspólne wątki, które mnie uwolniły i stworzyłem ten storytelling.
- opis jednego dnia i gry w hokeja na zamarzniętym jeziorku gocławskim, który stał się metaforą, aby pokazać nas, czyli młodego Emila i moich kolegów, którzy mimo osiedlowego bagażu wierzyli, że mogą więcej.
Siedzi we mnie jeszcze ostatnia historia – mojego przyjaciela z czasów deskorolki. Mam po nim tylko stary plecak (punkowy worek z okładką Dead Kennedys „Too drunk to fuck”), który przez całe liceum przypominał mi, że musi mi się udać za nas dwóch. Nie znam losów Michała, ale to, do czego dotarłem, nie wróżyło nic dobrego. Chciałbym mu poświęcić ten kawałek jako forma hołdu.
Mój przyjaciel rzucił takim przemyśleniem, co sugerowałoby, że wypracowałem swój indywidualny styl. Paradoksalnie wymyka się rapowym kryteriom. Jestem bliżej prozie nie tylko w rytmie i budowie wersów, ale też w sięganiu po zabiegi stylistyczne.
Czy jest jakiś dawny tekst, na który krzywisz się lub szczególnie się zdezaktualizował?
Nie. Zawsze pisałem o uniwersalnych prawdach. I zanim zacząłem tekst, wystawiałem go na próbę czasu: czy jest wart, aby mówić o tym.
Czy masz jeszcze jakieś hip-hopowe marzenie?
Nagrać kawałek z producentem Shlohmo. Zarapować z Zackiem z Rage Against The Machine.
Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w hip-hopie – co by to było?
Chciałbym, aby ZAiKS w ramach pobieranego procentu realnie bronił praw autorskich artystów.
Czy myślisz, że hip-hop przetrwa kolejne 50 lat?
Na pewno, ale rozwój gatunku jest naturalny. Modyfikacje zmienią jego charakter, ale wszystko poddane jest tym samym mechanizmom. Skoro moda czy projektowanie zatacza kółko, to muzyka również będzie czerpać ze swojej historii.