Były kolega Peji i raper, którego kiedyś oskarżano o kserowanie Peji połączyli siły, by oddać hołd latom 90-tym. Śliwa i DJ Decks nagrali epkę dla hip-hopowych backpackerów i fanów technicznych popisów.
Śliwa od początku miał dość dziwną pozycję na scenie. Nie pomagały mu ani łatka kseroboja, przylegająca tak mocno, że trudno było ją oderwać (a od wielu lat tylko złośliwi i uprzedzeni mogli się dopatrywać podobieństw między nim, a Rychem), ani niepotrzebnie przeciągnięty beef z SB Mafią, z którego wyszedł obronną ręką pomimo tego, że opinia publiczna raczej nie była po jego stronie. Zatem musiał się starać co najmniej dwa razy bardziej, by zyskać większy rozgłos za sprawą swoich płyt, a nie dram. Na przestrzeni ostatnich dwoch-trzech lat podobały mi się niektóre z jego singli, ale wydany w maju album „Pół życia za mną” zupełnie po mnie spłynął.
O wiele lepiej prezentuje się nowy materiał nagrany z Decksem – Śliwa dalej jest zadziornym MC, który po wejściu do kabiny nagraniowej próbuje zapluć mikrofon jak największą liczbą wersów. Jednak to, w połączeniu z dziesiątkami podwójnych rymów i ogólnym agresywnym bragga nastawieniu, sprawia, że dla fanów punchline rapu z czasów, gdy „rządzili” Eripe czy PeeRZet, „90’s Kid” ten materiał to must-listen. Highlightów można szukać w najlepiej poskładanym „Makbecie”, napędzającym „Intrze” czy energicznym kawałków tytułowym.
Niestety dużo rzeczy trąci tu myszką – o ile Śliwie trafiają się fajne skojarzenia, np. „Są mali/Somalii” czy trochę proste, ale i tak urocze: „Dzisiaj mam więcej energii niż Cottbus / Kupię vana na trasę to nazwę go Kot-bus”, to zdarza się tu też całe mnóstwo odgrzewanych kotletów i kasztanów takich jak „Ty cioto w Armani od Turasa / Wozisz się jakbyś co najmniej miał na ficie tu Nasa”, „Zrozumiałem: skóry na niedźwiedziu się nie dzieli / mój poniedziałek niczym nie różni się od niedzieli”, nachalnie akcentowane „BENIA-minek /nie peniam idę” czy też długie fragmenty oparte na oczywistych i wymuszonych rymach (pierwsza zwrotka „Jak The Lox”, druga w „Born Again”). Punchliny takie jak „Twoje pancze nie mogą zrobić wrażenia na mnie, są jak zabójcy Biggiego – nikt ich nie znajdzie”, „Moje wersy jak Dzień Matki – o nich się nie zapomina” też nie sprawiają, że podnosimy brwi.
Dj Decks porusza się w swojej strefie komfortu. Przygotował solidne najntisowe produkcje – takie, które słyszeliśmy już setki razy, ale dalej lubimy. Nie ma tu większych fajerwerków ani bitów, które z miejsca urywają łeb. Ich jedynym celem jest to, by Śliwa mógł na nich swobodnie latać. I to się dzieje – raper bierze je za pysk, robi swoje, wszystko się zgadza. Wyróżnić można klasycznie tłukące bębny z „Born Again” oraz ciepło brzmiącą gitarę z „Mentalnego Getta”. Bezpieczne skrecze i cuty raczej nie podnoszą jego notowań, a miejscami przydałoby się tu przyładować drapaniem płyt.
Choć sporo tu psioczę i z wyżej wymienionych powodów nie zostanę fanem tego materiału, to Śliwie i Decksowi udało się stworzyć spójny, skierowany w jasno określony target krążek i jestem przekonany, że fani technicznych bragga popisów będą usatysfakcjonowani. To na pewno pierwszy tak lekkostrawny krążek od Śliwy, krok w bardzo dobrym kierunku, zatem życzę im dłuższej współpracy.