D A V I C I I to wykonawca z nurtu hipnagogicznego popu. Tworzy muzykę sam oraz jako członek formacji Panowie. W kwietniu tego roku powrócił z nową, solową epką pod tytułem „Od nocy do nocy”.
Twój ostatni materiał „2009” został wydany w 2019 roku sumptem labelu Trzy szóstki. W roku 2022 przypadkiem wpadłem na ciebie w Pogłosie. Obecnie wydawnictwo Krzysztofa Kwiatkowskiego od wielu lat nie prowadzi działalności, natomiast warszawski klub został zamknięty, a budynek po nim wyburzony. Jak widać, w ostatnich latach sporo się zmieniło. A co u ciebie? Skąd taka dłuższa przerwa?
Zrobiłeś bardzo ciekawe podsumowanie tego wszystkiego, co się działo w ostatnich latach. Trzy szóstki się totalnie rozpadły, Krzysztof zniknął, CDQ [dawna nazwa klubu Pogłos] też się rozpadł. Wywodzę się spod Warszawy, tam studiowałem, mieszkałem całe swoje dorosłe życie i to zabawne, że właśnie najwięcej czasu spędzałem w klubach takich jak na przykład nieistniejąca już Nowa Jerozolima czy 1500m2.
Kiedy widziałeś mnie ostatni raz na tamtej imprezie, byłem w Polsce tylko przelotem. Widziałem się wtedy z wszystkimi Panami, ponieważ mieszkam od wielu lat w Anglii. Natomiast „2009” był albumem, który wydałem, będąc już w Anglii, ale pracę nad nim rozpocząłem, jeszcze mieszkając w Warszawie.
Czyli kiedy przeniosłeś się do Anglii?
W 2019 roku, akurat kiedy zaczęła upadać. Moja cisza była spowodowana tym, że przez większość dorosłego życia byłem w jednym związku, który się zakończył. Dużo innych rzeczy w moim życiu również się rozpadło. Znalazłem się w Anglii, w zasadzie bez żadnych bliskich osób, miałem problemy zdrowotne i finansowe, co doprowadziło do pewnego załamania.
Po nagraniu „2009” myślałem, że już nigdy nie będę nagrywał D A V I C I I E G O, że to jest koniec, że pójdę w troszeczkę inną stronę muzyczną. Nie wiedziałem jeszcze w jaką. D A V I C I I był mocno związany z lo-fi, i chciałem trochę to przebić, robić może trochę bardziej quality music, modern pop. Chodzi mi bardziej o wykonanie, produkcyjne elementy. Ale nie mogłem tego udźwignąć i postanowiłem, że większość nagranych, a nieopublikowanych piosenek po prostu skasuję. Musiałem umrzeć, żeby narodzić się na nowo.
Pewnego dnia doszedłem do wniosku, że fajniej będzie po prostu wypluć z siebie pewną historię. Robię muzykę od dziecka i zawsze w jakimś stopniu byłem z nią związany. Grałem w kapelach, moja siostra, która pracowała w radiu, od dziecka puszczała mi muzykę (wartościową, moim zdaniem) i nagrywałem sobie audycje. Zawsze byłem związany z muzyką i poczułem, że to, że jej nie nagrywam, bo nie mogę zrealizować jakiejś swojej wizji, jest dziwne. Że jestem teraz trochę innym, nowym człowiekiem i pora coś zrobić. Musiałem przeorganizować wiele spraw, dokonać pewnej przemiany. Uśmiercić starego siebie, żeby stworzyć coś nowego.
Wracając jeszcze na chwilę do przeszłości – zespół Panowie. Czy dalej istnieje? Czy wróci?
Tak – Panowie istnieją, jesteśmy żywym składem, cały czas się trzymamy. Skład jest nie do rozbicia, dlatego że poza muzyką łączą nas inne więzi, jesteśmy grupą przyjaciół. Odkąd się poznaliśmy – to już będzie jakieś dwadzieścia lat – trzymamy się razem. Na pewno będzie powrót i będą nowe piosenki.
Wydałeś właśnie epkę „Od nocy do nocy”. Muzyka na niej jest według mnie wyraźnie inna niż na twoich poprzednich dziełach. To już jest w mniejszym stopniu lo-fi pop, który przypomina klasyki hipnagogii, takie jak Ariel Pink czy John Maus. Poszedłeś bardziej w stronę mistycznego R&B, które kojarzy mi się bardziej z Jensen Sportag. Czy pomysł i potrzeba zgłębiania takich brzmień siedziały w tobie od dawna, czy raczej niedawno się u ciebie pojawiły?
Bardzo mi się podoba nawiązanie do Jensen Sportag. Dokładnie pamiętam, jak pierwszy raz ich usłyszałem, byłem na polu w Sochaczewie i wrażenie tej muzyki było dla mnie paraliżujące. Te piękne chórki wokalne dookoła, uderzenia… Znasz tę płytę, więc wiesz, o czym mówię. Wydaje mi się, że chęć nagrania takiej muzyki przypada na ostatni rok, w którym po moich upadkach zacząłem wstawać. Przyjechałem na dwa miesiące do Polski, miałem tu przepiękny romans, który bardzo mnie naprawił, przesiedziałem bardzo dużo z Panami, z którymi od wyjazdu do Anglii spędzałem czasu bardzo mało. I ten romans, i później kolejny (dwa razy zakochałem się w jednym roku) totalnie wszystko zmieniły. Poczułem, że jestem na nowo narodzony, że złapałem pewną inspirację w relacjach damsko-męskich. A przecież o tym jest R&B!
Ale wydaje mi się, że to zawsze we mnie było. W czasie pobytu w Polsce znalazłem kasety, które jako dziecko nagrywałem dla siebie z radia na magnetofon. Miałem kasety z muzyką, którą lubiłem, na przykład złapaną z radia. I tam było „7 Days” Craiga Davida, „You Make Me Wanna…” Ushera i inne tego rodzaju hity. Tego słuchałem, nagrywałem sobie o tym audycje, że to superpiosenki, że teledysk na Polsacie widziałem. Nie miałem co prawda MTV, tylko trzy kanały w telewizorze.
Przyjechałem do Anglii, gdzie Craig David jest postacią kultową. Trafiłem do pracy w magazynie, gdzie sposobem, żeby nie oszaleć od koniecznych w tej pracy monotonnych czynności, jest słuchanie radia. Tam on leciał i nagle sobie przypomniałem, że przecież to było coś, co, gdy byłem dzieckiem, było dla mnie superważne i fajne. Craig David i te piosenki plus romanse – to wszystko we mnie dojrzewało.
Twoje nowe utwory nie są już tak utopione w syntezatorach. Pojawia się w nich wyraźna gitara, a łamiące się beaty zostały uwydatnione w miksie.
To też był czas, kiedy słuchałem, nie wiadomo z jakiego powodu płyt Snoop Dogga, którego teoretycznie mógłbym jako konsument zioła od dziecka być wielkim fanem, ale jakoś nie jestem. Perkusja jest u niego bardzo charakterystyczna, częste są sample żywej perkusji przepuszczone przez automat. Dlatego też postanowiłem, że nowa muzyka musi mieć bardziej uwidoczniony, bardziej wysunięty na wierzch beat, bo to jest prowadzenie w R&B.
Uznałem też, że wykorzystam mniej syntezatorów. Wydaje mi się, że w tym wszystkim dużą rolę odgrywa jeszcze The Durutti Column, które jest nasączone pewnym vibe’em sensualności, seksu i relacji. Nagrali taki album „Sex and Death”. Nie jest on moim ulubionym Viniego Reilly’ego, ale uważam, że jest ładny. Pojawia się tam taki motyw, że on śpiewa believe in me. Ostatnio słuchałem sobie też Jane Remover. To bardzo fajna postać, która miksuje bardzo dużo różnych stylów elektro z muzyką shoegaze i robi dużo nawiązań do starego gitarowego, sensualnego grania. Ta muzyka bardzo do mnie dociera. Jane Remover ma też drugi projekt, który się nazywa venturing. To gitarowy projekt, gdzie jest bardziej shoegaze’owo. I tam też jest właśnie taki motyw believe me, baby.
Jest pewien czar w tej muzyce. W każdej muzyce może być, ale to w R&B wyczułem, że czasem jedna głoska, słowo, sylaba, jeden motyw, który trwa kilka sekund, jest czymś najważniejszym w piosence. Słuchasz czasem piosenki, żeby wyczekać tego jednego, w R&B często wokalnego uniesienia. I to mnie jara.
Zacząłeś też miejscami rapować na tych kawałkach.
Od zawsze słucham bardzo dużo rapu i zawsze chciałem tego spróbować. Czułem jednak, że poprzednie płyty były trochę bardziej w stylistyce Papa Dance i to by nie pasowało. A teraz uznałem, że w sumie w R&B jest go mnóstwo. Nawet Usher na pierwszym albumie ma taki kartonowy, nieładny rap. Akurat uważam, że mój jest trochę lepszy, ale nadal podchodzi pod taki trochę naiwny. Mam w planach projekt, na którym będę robić rap nie sensu stricto, ale taki, który będzie melodyjny, pełen chórków, a nawijka będzie śmieszna. Taka chodnikowa szkoła rapu. W D A V I C I I M chciałbym utrzymać pewną mistyczność, a w gruncie rzeczy w duszy gra mi dużo śmiesznych, zawadiackich rzeczy.
Ale twój głos w piosenkach nadal jest rozmyty i często trudno usłyszeć, jakie padają słowa. Czy to nie oznacza, że teksty mają dla ciebie drugorzędne znaczenie względem warstwy instrumentalnej, czyli melodii, rytmu, brzmienia i tym podobnych? Sam też wygłuszam wokale w moich własnych kawałkach i jest to trochę motywowane tym, że pisanie tekstów to dla mnie najtrudniejsza część pracy, taka, do której najmniej chce mi się brać.
Jako dziecko kochające muzykę – teksty nigdy nie były dla mnie aż tak istotne, bo liczyła się melodyka, odbierałem muzykę jako całość. Nadal jednak teksty są dla mnie bardzo ważne, tylko nie jest dla mnie ważne to, żeby ktoś je rozumiał, bo w mojej muzyce chodzi o to, by ludzie mogli sobie sami coś dopisać. Wydaje mi się jednak, że wokal na „Od nocy do nocy” jest dużo bardziej na wierzchu, niż na poprzednich materiałach. Ale nie wydaje mi się, żebym kiedyś osiągnął super clean poziom śpiewania.
Mimo wszystko usłyszałem w tekstach obecny też wcześniej romantyzm i abstrakcyjność. Myślę o motywie ciał niebieskich, bo pojawiają się wzmianki o Saturnie i Księżycu. Zdradzisz coś więcej o tekstach i czy zmieniły się one względem tych z materiałów sprzed lat?
Nie wydaje mi się, żebym był osobą, od której ktoś będzie chciał słuchać prywatnych wyznań. Zresztą to nadal hipnagogia i niech ludzie sobie sami dopisują znaczenia, ale ta płyta to tak naprawdę historia jednego romansu. W refrenie [„Pierścieni Saturna”] jest o tym, że nie mogę już za bardzo kolejny raz się zakochiwać, bo może to mnie za bardzo zaboleć. Ona pokazywała mi na niebie, gdzie jest Saturn, a ja nie za bardzo wiedziałem tego typu rzeczy. Byłem szczęśliwy, ona była bardzo podobna do mnie, była moją finalną fantazją, ale nie mogłem być blisko niej, bo była taka sama jak ja, więc to wszystko się rozpadło. Później pozostał niesmak i chęć powrotu do tej historii, żeby wyciąć z niej jakiś fajny numer.
Na poprzednich albumach moje miłosne rzeczy często były bardzo rozdzierające, a tutaj pierwszy raz się pogodziłem ze stratą i mogłem to zamknąć. Ten dziesięciominutowy album jest pełną historią: od tego, że było fajnie, do tego, że było źle i w sumie czas leci dalej. Ciała niebieskie są nawiązaniem do mojej prywaty, że oglądaliśmy sobie niebo nad jeziorem, mieliśmy supernoc. I tylko o noce chodziło, dni przesypialiśmy.
Twoja muzyka zdecydowanie kojarzy mi się z tematami nocnymi, nawet sam tytuł epki to sugeruje. To nie jest dla mnie muzyka do słuchania w dzień.
Noc jest moim odzwierciedleniem. Odkąd byłem dzieckiem, zawsze siedziałem po nocy i nie lubiłem za bardzo dnia. Zdecydowanie noc i mrok są tym, czego bardzo potrzebuję, co wręcz mnie karmi. Prowadzę moje życie dosyć dziwacznie względem ogólnej społeczności i zawsze czułem presję na to, żeby się jednak unormować. A czasem unormowanie naprawdę nie pomaga. Promienie słońca, kiedy odbite od Księżyca, też potrafią dużo dać.
Interesuje mnie twoja metoda tworzenia piosenek. Czy to wygląda tak, że wygrywasz sobie jakiś motywik na instrumencie i dobudowujesz do niego całą resztę? Może coś sobie podśpiewujesz i na bazie tego pracujesz dalej? Jest czasem tak, że do głowy przychodzi ci jakiś beat i do niego wymyślasz melodię?
Zaznaczam wszystkie odpowiedzi! Ale zacznijmy od tego, że nie czuję się gitarzystą, ani wokalistą, tylko osobą, która… robi muzykę. Instrumentem, z którym spędziłem najwięcej czasu, jest gitara basowa. Uwielbiam moją różową gitarkę, ale to nie jest mój instrument, tak samo, jak nie były nim syntezatory. Wiem o syntezie bardzo dużo i znam się na tym, ale nie wymiatam na klawiszach, bo po prostu nie potrafię. Nigdy nie był to nawet mój cel. Chociaż jak się zawieszam na gitarze, to brzdękam godzinami. Tak też powstał jeden z numerów, „Finalna fantazja”. Chciałem zrobić gitarowy koniec dla „Pierścieni Saturna”, ale uznałem, że w końcu to wytnę i przerzucę na kolejny track. Grałem, grałem, grałem i parę melodii mi się spodobało, więc pociąłem to, wrzuciłem i przemiksowałem.
Ale na tym albumie większość nagrywałem pod wokale. Od zawsze, śpiewam do siebie (nawet słuchając piosenek) i sam do siebie rozmawiam. Wtedy też często wypluwam różne słowa, zapisuję sobie w notatniku, staram się to nagrać, ale te teksty potrzebują obróbki na żywo. Z tym że wokale na poprzednie albumy nagrywałem w studiu domowym na mikrofonie, a tutaj nagrałem większość z nich na telefon, w różnych miejscach.
Z jakiegoś powodu moje mieszkanie nie satysfakcjonuje mnie już więcej artystycznie, mój pokój w ogóle mnie nie inspiruje. Nie ma problemu, żebym robił w nim muzykę, ale wolałem jechać na pole na rowerze. Wielokrotnie byłem gdzieś w jakimś lasku na jakiejś skale. Często wokale miałem zanieczyszczone jakimś traktorem, który przejechał obok, albo jakąś owcą, która zameczała. Okazało się, że czasem powstaje w moim odczuciu i w mojej estetyce idealna próbka wokalu. I nie potrafię jej odtworzyć drugi raz, trzeba ją złapać w tym momencie. I myślę, że jest to połączone z miejscem.
Ten album powstał dosyć spontanicznie i w miarę szybko. Już się jednak tego nauczyłem w moim życiu, że większość motywów, które powstają w głowie, zostaje i dojrzewa. Myślę, że są we mnie melodie, które wymyśliłem, pewnie mając dwanaście lat, i one są jeszcze niewykorzystane, a w końcu wybrzmią w jakiś sposób.
Chyba możemy traktować twoją epkę jako nowy rozdział, natomiast trwa ona tylko dziesięć minut. Czy możemy się spodziewać czegoś więcej?
Tak, oczywiście. To jest nowy rozdział i – mam nadzieję – początek nowej podróży muzycznej. Chcę robić jak najwięcej muzyki, ale spodobało mi się robienie krótkich materiałów. Plan jest taki, że w tym roku chciałbym wydać jeszcze jeden minialbum i może jeszcze jedną epkę nawiązującą do southern rapu. Czas pokaże, ale z pewnością chcę być aktywny.