Dawno temu, kiedy chodziłam do gimnazjum, wśród moich znajomych istniał niepodważalny konsensus, że Eminem był, jest i będzie najlepszym raperem w historii. Nieważne, że żadne z nas nie wiedziało, kim jest Nas, ważne było to, że klasyczne kawałki Marshalla spełniały co do joty nasze oczekiwania względem hip-hopu (a może nawet je kreowały?). Rapował szybko? No tak, premierę miał wtedy “Rap God”. Miał kontrowersyjny humor? Głupie pytanie. Czy jego kawałki charakteryzował epicki ciężar? Oczywiście, “Lose Yourself” czy “Not Afraid” mają ogromne atmosfery, które idealnie się wpisywały w gusta młodych szukających powierzchownej emocjonalności. Jednak gdy człowiek dorasta, uczy się. W momencie, w którym zaraziłam się nowymi albumami Tylera, The Creatora czy Kendricka Lamara, rzuciłam Eminemem w kąt, jak niechcianą już zabawkę. Mimo że od czasu do czasu nadrabiałam niektóre nowości z jego katalogu, to ksenofobiczne linijki, flow szybsze od Sonica czy wymuszona epickość zaczęły wzbudzać we mnie częściej wstręt niż podziw i zainteresowanie. Wydaje mi się jednak, że powrót Eminema do persony Slim Shady’ego na jego nowym kawałku “Houdini” daje mi i pewnie innym słuchaczom powrót do ery, w której Marshalla słuchaliśmy z obsesyjną fascynacją.
Uwaga, uwaga, ten kawałek NIE jest okropny. Co jest w nim najlepsze, to jego stosunkowa kameralność. Brak tu pogłosów na każdej ścieżce i aż świecącego melodyczną czystością refrenu jakiegoś gościnnego pieśniarza, jest natomiast dziwaczny i słodki instrumental zbudowany na prostocie MIDI pianina i perkusji 4/4. Sam Marshall rapuje trochę luźniej i mniej technicznie (a czasem nawet zmienia flow, wow!), co zgrabnie pasuje do podkładu. Ewidentnie Em czuje się świetnie z powrotem w personie Slim Shady’ego, bo przez to linijki z wcześniejszych albumów, od których przewracaliśmy oczami, są przedstawione w konwencji wypowiedzi skrajnie niedojrzałego chłopaka, który nie ma nic do stracenia. To wygodne miejsce dla najlepiej sprzedającego się artysty rapowego wszech czasów. Moim zdaniem kawałek raczej buja. Nawet te absolutnie idiotyczne zrymowanie “abracadabra” z “bruh” w refrenie śmieszy, ale nie skręca z żenady. Problem zaczyna się, gdy faktycznie się wsłuchasz, co Eminem rapuje.
To, co sprawiało, że kontrowersyjny Eminem przełomu wieków był tak ciekawy, pociągający i istotny, to jego umiejętność spluwania na czerwony dywan ugrzecznionych celebrytów. Los Angeles przestawało być strefą komfortu, gdy był tam Marshall i co chwilę zapisywał coś w notesie. MTV nie lubiło Eminema, Christina Aguilera nie lubiła Eminema, Michael Jackson… temu to się dostało. Oprócz tego albumy, takie jak „Marshall Mathers LP”, potrafiły też przerażać swoimi prezentacjami dzielnicowej rzeczywistości: wspomnijmy tu choćby “Kim”. Eminem był popularny, ale niekoniecznie lubiany w mainstreamie.
Dzisiaj sytuacja jest zgoła inna, bo mainstream kocha Eminema, nie gościa od “Stana”, tylko od “Lose Yourself”. Dziś to sam Marshall chodzi po czerwonym dywanie i zbiera kochane przez ogólną publiczność (poza waszą rapową bańką, dotknijcie trawy) radiowe hity. Czy powrót do bycia kontrowersyjną postacią ma w takim razie sens? Czy nadal Hollywood może czuć się zaszpilowane? Absolutnie nie. Em wybiera najbardziej bezpieczne cele dla swojej lekko konserwatywnej widowni: Megan Thee Stallion? No tak, przecież już każdy musiał się zaśmiać z tego, że została postrzelona. R. Kelly? Okej, to spoko, ale żarty z R. Kelly’ego robili Boondocksi 20 lat temu. Osoby trans? Ach, klasyczek, no i do tego RuPaul, bo ha ha, to przecież FACET przebrany za…… BABĘ HAHAHAHAHA.
Zero realnego pazura, oryginalności, a jedynie próba odwzorowania tych szalonych czasów, kiedy Eminem mógł dissować każdego, ale spróbujmy to zrobić, żeby nikt się na pewno za bardzo nie zdenerwował. Tak jak pisałam już to wyżej, ten kawałek jest słuchalny, głowa się pobuja do tych nostalgicznych brzmień i nie obrażę się, jeśli ktoś będzie chciał mi wmówić, że to super utwór. Same zwroty jednak dużo tej piosence ujmują. Niektórzy powiedzą, że tekst nie jest ważny, skoro brzmi spoko. Tekst mogę po prostu zignorować. Teoretycznie tak, ale dla kawałków rapera, którego hity zapamiętuje się całymi zwrotkami, to bardzo nisko postawiona poprzeczka.