Według ludowych prawideł Licho nigdy nie śpi. W przypadku Pogrzebu w karczmie nie śpi, bo siedzi samotne przy stole, w narożniku tak ciemnym, że nie dosięga go praktycznie żadne światło. Jedyne co mu towarzyszy to: primo – gargantuiczna pajęczyna na suficie, secundo – gitara, za której struny dość nieudolnie pociąga, i tertio – butelka solidnej, starej, polskiej gorzały. Wszystko odbywa się gdzieś w starej, zapuszczonej, porośniętej mchem i bluszczem karczmie na wiejskim odludziu. A przynajmniej dokładnie tak brzmi ten album.
Podczas Pogrzebu głównym prowodyrem całego zamieszania był, odpowiedzialny za właściwie całą warstwę muzyczną, sanoczanin kryjący się pod pseudonimem Szturpak. Dopiero w następnych latach – i tym samym na następnych wydawnictwach – Licho trochę przybrało na wadze i skład rozszerzył się o kolejnych członków. Właściwie to wszyscy zamieszani w tę, obecnie funkcjonującą jako zespół, inicjatywę, aktywnie biorą też udział w innym projekcie pod przewodnictwem Szturpaka: eksperymentalno-folkowym Końcu Pola.
Black metal, a zwłaszcza polski, w ostatniej dekadzie poszedł w dziwnym – wydaje mi się, że zestawiając go z pionierskimi nagraniami z lat 80. i 90. – całkiem nieoczekiwanym kierunku. Na przestrzeni ostatnich 10 lat jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne zespoły i jednoosobowe kreacje, w których dotychczasowe miejsce Szatana, okultyzmu i szeroko interpretowalnej czerni zastąpiły chłód, jesień, nihilizm i dorobek artystyczny Młodej Polski czy romantyzmu. Przykładów na poparcie tej tezy jest na pęczki – wyliczankę zaczynając od szturpakowskiego Licha, nihilowskiej Furii, przez stawroginową Odrazę, sarsowych Wędrowców~Tułaczów~Zbiegów, aż na duńskim Mûspellzheimr czy rosyjskim Cage of Creation kończąc. W materiale promocyjnym Pogrzeb w karczmie sklasyfikowano jako „Twardowski black metal”. Cały album utrzymany jest w stylistyce swojsko-karczmianego folkloru, nieustannie eksplorującego rodzimy okultyzm, poprzez metal przywołując zmory i czarty ze słowiańskiego bestiariusza. Takie muzyczne Wesele Wyspiańskiego – swoją drogą będące jedną z moich ulubionych szkolnych lektur, więc może to stąd wynika tak duża sympatia do Licha.
Całe wydawnictwo jest takie, jaki dobry black powinien być – brudne, piwniczne, jednocześnie surowe, ale i jakby zamglone, przykryte grubą warstwą kurzu. Pełno tu akustycznych, folkowych, instrumentalnych wstawek (chociażby wykorzystanie harmonijki w Spijam dym z kieliszka) idealnie wzbogacających cały koncept. Cudownie zabójczo-wisielczy klimat utrzymujący się przez cały czas trwania albumu, od pierwszego dźwięku, pierwszego riffu i pierwszego „skrzeku” Szturpaka, aż po kończące wydawnictwo burzumowe ambienty. W całym tym jakby teatralnym przedstawieniu, wokalista za pomocą, nazwijmy to, „dość oryginalnych” form wokalnych (nie spodziewajcie się tu „normalnego” śpiewu) buduje niepowtarzalny klimat. Całość jest jednocześnie utrzymana w takiej stylistyce, że przyprawia o synestezję – każdy kolejny utwór brzmi, pachnie i smakuje jak następny kieliszek ostudzonej wódki pity późnym wieczorem gdzieś w dalekich Bieszczadach.
Absolutnie każdy, nawet brzmiący świadomie i intencjonalnie, krzywy i niechlujny dźwięk po prostu hipnotyzuje. Ciężko to jakkolwiek zaszufladkować i sklasyfikować gatunkowo, bo niby jak – ni to black metal, ni to post-metal, ni to post-folk. To po prostu Licho i jego Pogrzeb w karczmie. Jedyny taki materiał, Błyskawicznie otulający, częstujący gorzałką i nie dający o sobie zapomnieć.