Jednego dnia jesteś folkowym grajkiem coverującym znane utwory i występujesz w barach, by zarobić na życie, drugiego przypinają ci order z napisem: “Głos pokolenia”. Przemiana, jaką przebył Bob Dylan na przestrzeni kilkunastu miesięcy jest niewiarygodna. Wydany w 1963 roku “The Freewheelin’ Bob Dylan” to album, którego po ponad sześciu dekadach od premiery nie da się już zrecenzować. Potrzeba opasłego tomiska, by zawrzeć wszystkie istotne konteksty, tym bardziej że dylanolodzy nie próżnują. Wejściem do króliczej nory – podobnie będzie w przypadku jego innych wielkich albumów – może być artykuł na Wikipedii. Później można zejść na poziom analiz poszczególnych utworów, recenzji z lat 60. i tych późniejszych, mierzących się z rosnącym fenomenem autora, tysięcy wypowiedzi czy niezliczonych innych źródeł wspomnianych zresztą tamże. Trudno mi konkurować z ekspertami, a i synteza tych wszystkich informacji niebezpiecznie zbliżyłaby mnie do doktoratu, zatem pokornie zajmę się jedynie opisem własnych odczuć związanych z drugim albumem studyjnym Boba Dylana.

Zacznijmy może od tego, że na „The Freewheelin’ Bob Dylan” wybrzmiewa nastrój lat 60-tych w Stanach Zjednoczonych. Był to czas walki o prawa Afroamerykanów, na której czele stał Martin Luther King. Za sprawą książki Rachel Carson „Silent Spring” rozwijały się grupy ekologiczne, na uczelniach organizowały się ruchy związane z rodzącym się na nowo feminizmem, Nową lewicą czy przede wszystkim te występujące przeciwko imperializmowi i wojnie. Wśród nich działali również przymroczeni marihuaną i LSD hippisi. Ze względu na środek Zimnej wojny były to czasy niekończącej się niepewności o jutro i strachu przed wybuchem kolejnego światowego konfliktu. Dorośli pamiętali jeszcze wojnę koreańską, a trwał już przecież konflikt w Wietnamie, w którym stopniowo zwiększało się zaangażowanie Stanów Zjednoczonych. Dodajmy do tego inwazję w Zatoce Świń i następujący po niej kryzys kubański, podczas którego wojna nuklearna wydawała się nieunikniona. Mającej nadejść apokalipsy obawiano się na tyle, że odcisnęła piętno nie tylko na muzyce, ale przede wszystkim na kinematografii („Dr. Strangelove”) czy niezliczonych powieściach i opowiadaniach portretujących to, jak wyglądałby świat po atomowej zagładzie.

Tym przesiąkał 22-letni Bob Dylan, pisząc swoje ikonicznie, rozpoczynające opisywany album „Blowin’ in the Wind”, które garściami czerpało z niewolniczej pieśni „No More Auction Block”1. Być może to właśnie dlatego ten singiel był grany podczas manifestacji Ruchu Praw Obywatelskich. Zresztą pierwszym pytaniem zadawanym przez piosenkarza w tym utworze jest: „How many roads must a man walk down before you call him a man? („Ile dróg musi przejść człowiek, by nazwać go człowiekiem?”), co można bezpośrednio odnosić do marszów organizowanych przez Afroamerykanów walczących o swoje prawa2. Sam autor przekonywał jednak, że jego tekst można interpretować dowolnie. Z pewnością da się tam znaleźć antywojenne stanowisko oraz krytykę władzy ignorującej krzywdę obywateli i wysyłającej kolejnych ludzi na śmierć. Wydaje mi się także, że Dylan wzywa zwykłych ludzi, by przestali odwracać wzrok i działali aktywnie widząc niesprawiedliwość. Jakkolwiek jednak nie rozumielibyśmy tych uniwersalnych pytań zadawanych przez autora, odpowiedzi zdają się być na wyciągnięcie ręki i by po nie sięgnąć potrzeba tylko dobrej woli.

Konkretniej o wojnie Dylan wypowiada się w „Masters of War”. O ile w „Blowin’ in the Wind” przebija się nadzieja, a utwór skłania do własnych przemyśleń, tak tutaj nie ma już mowy o romantyzmie i poezji: w wypowiadanych przez piosenkarza słowach słychać agresję. Jest jak Wuj Sam, z tym że jego wymierzony w rząd palec wskazujący mówi: „Oskarżam!”. Krytykowani są wszyscy podżegający do kolejnych wojen i ci za nie odpowiedzialni. Dylan nie tylko nie wierzy w to, że wojna może przynieść zwycięstwo (czymkolwiek by było): przede wszystkim ma za złe rządzącym, że doprowadzili do sytuacji, w której ludzie boją się rodzić dzieci – bo czemużby mieli narażać je na cierpienie? Po całej litanii zarzutów, autor kończy brutalnym życzeniem rychłej śmierci wszystkim odpowiedzialnym za ten stan, a on sam ma odprowadzać trumnę na cmentarz.

Zaangażowanego muzyka znajdziemy też w “A Hard Rain’s a-Gonna Fall” – to ballada w stylu, który w późniejszych latach będziemy mogli nazwać „dylanowskim”. W rozciągniętym na kilka długich zwrotek, prawie siedmiominutowym utworze narrator-ojciec zadaje pytania swoim dzieciom. A te w plastyczny sposób opowiadają mu o swoich doświadczeniach: o tym gdzie były, co widziały, kogo spotkały. Znajdziemy tu poruszającą codzienność („I met a young child beside a dead pony”/”Spotkałem dziecko obok martwego kucyka”), lecz oczywiście dalej poruszana jest tematyka znana z politycznych utworów.

Mimo tych głębokich i dojrzałych tekstów, nie można powiedzieć, że 22-letni Bob Dylan skapcaniał i zafiksował się już tylko na jednym temacie. W „Talkin’ World War III Blues” można odnieść wrażenie, że naśmiewa się po części z siebie samego. W tym talkingbluesowym utworze (przypomnijmy: wypowiadane (wyrapowywane?) zwrotki-rozdziały historii przerywane są krótkimi solówkami – w przypadku Dylana na harmonijce) opowiada historię człowieka, któremu przyśniła się trzecia wojna światowa. Dość szybko jest wzięty, nawet przez lekarzy, za osobę niespełna rozumu.

Poza politycznym obliczem Dylan to też przede wszystkim romantyk. Wiele mówi się o jego związku z Suze Rotolo, której rodzina miała zaszczepić w muzyku wiele politycznych idei. To ona ma być adresatką kilku piosenek zawartych na „The Freewheelin’ Bob Dylan”. Czy to prawda? Zarówno w tym przypadku, jak i w późniejszej twórczości głównym dowodem na to, kim są kobiety z jego utworów jest porównanie chronologii jego związków z czasem ich powstawania. Któż jednak wie, kogo poeta ma na myśli? I czy w ogóle za każdym razem musiał pisać o prawdziwych postaciach? Na omawianym albumie w bardzo ładnym „Girl from the North Country” pisze, jakby przywoływał swoją miłość sprzed lat, do której dalej ma sentyment. W znanym „Don’t Think Twice, It’s All Right” opowiada o trudnym, choć nieuniknionym rozstaniu. Filuternie grająca gitara kontrastuje tu z odchodzącym od ukochanej bohaterem, w którego głosie słychać smutek, ból i chęć przepracowania zakończenia związku na papierze.

Smutek czuć też w introspektywnych „Bob Dylan’s Blues” i „Bob Dylan’s Dream” – oba te utwory raczej nie należą do najbardziej efektownych momentów na albumie. Sam autor zresztą o pierwszym z nich mówił, że powstał w kilkanaście minut. Ponad tło nie wybijają się także dwa covery: „Corrina, Corirna” i „Honey, Just Allow Me One More Chance” – ten drugi pokazuje z kolei trochę bardziej wyluzowanego Dylana w tematyce damsko-męskiej. Z pozostałych utworów wyróżnia się na pewno bluesowe „Down the Highway”, gdzie jego śpiewane a capella zwrotki przerywają krótkie gitarowe fragmenty oraz przede wszystkim zamykające album „I Shall Be Free”. W tym ostatnim dostajemy – chyba po raz pierwszy – zapijaczonego Dylana, który przyznaje się do przechylenia kilku głębszych, co podkreśla jego niechlujność podczas śpiewania i pisania rymów. W tekstach puszczone są wodze fantazji, gdy opisuje zmyśloną sytuację, w której do wokalisty dzwoni prezydent Kennedy z pytaniem: „Bob, co zrobić, by państwo rosło?”. Pozostający w wujaszkowatym nastroju autor opowiada: „Przyjacielu, Brigitte Bardot, Anita Ekberg, Sophia Loren – państwu urośnie”. W ogóle wydaje mi się, że można ten utwór uznać za zapowiedź zabawnego „Rainy Day Women” z „Blonde on Blonde”.

Szczegółowa analiza tekstów z „The Freewheelin’ Bob Dylan” dowiodłaby też, że muzyk był przesiąknięty muzyką i poezją. W jego lirykach znajdziemy wiele odniesień do współczesnych mu piosenek, jak również do skomponowanych o wiele wcześniej utworów tradycyjnych. Podobną rolę odgrywała poezja – cytaty i nawiązania znajdziemy w kilku utworach na albumie. Warto by tu zadać kilka dodatkowych pytań: czy Dylan podkradał niektóre linijki? A może te follow-upy były świadomymi zabiegami, łatwymi do odczytania dla ówczesnej publiczności (osobiście nie zamierzam ukrywać, że odnalazłem je dzięki Geniusowi)? Na ile te zapożyczenia były naturalne i „niekaralne” w folku, w którym bardowie często śpiewali utwory nieswojego autorstwa? A może po prostu Bob nasycił się tymi utworami w młodości tak bardzo, że nie był świadomy tych „inspiracji”? Jakakolwiek nie byłaby odpowiedź, to dzięki Dylanowi wiele tych fragmentów czy całych utworów zyskało nowe życie. Zresztą, on sam niekiedy zyskiwał dzięki podobnym zabiegom – samo „Blowin in the Wind” wybiło się dzięki temu, że zostało scoverowane (i to chwilę po premierze!) przez zespół Peter, Paul and Mary.

W zestawieniach najlepszych albumów w historii muzyki zazwyczaj znajdują się dzieła Boba Dylana. Najbardziej cenione są te wydane w latach 1965-66 oraz genialne „Blood on the Tracks” z połowy lat 70-tych. „The Freewheelin’ Bob Dylan” nie należy może do niedocenianych płyt, lecz w pewnością to materiał niewymieniany w pierwszej kolejności, jeśli chodzi o jego najlepsze dokonania. Niemniej to tutaj zaczął się wybitny Bob Dylan, wielki, walczący z systemem poeta i pieśniarz, który poruszał tłumy. Sam album, choć nieidealny i niepozbawiony wypełniaczy, dalej robi wrażenie – tym bardziej że trudno było tego spodziewać po „Bobie Dylanie”.

  1. Wersję tej drugiej piosenki śpiewanej przez Dylana można znaleźć na „The Bootleg Series” ↩︎
  2. Słynny Marsz na Waszyngton odbył się już kilka miesięcy po premierze albumu Dylana. ↩︎