Ostatni singiel Bisza zatytułowany Podziemie to próba stworzenia manifestu i hymnu prawdziwego rapu w rozumieniu autora. Problem jest taki, że skoro się tu wywyższamy i mówimy, że nasze jest lepsze niż wasze, to dobrze byłoby to wszystkim dookoła udowodnić. Ten numer nic nikomu nie udowodni.

Bisz zaczął przypominać mi Mielzkiego. Chłopa, który wiecznie utyskuje, że jest super prawdziwym hibonowcem i zajebiście nawija swój dobry, klasyczny rap, tylko bardzo rzadko potrafi to naprawdę pokazać. Na jego ostatniej płycie jest track o tytule Co to ten rap? z gościnką Miłego ATZ. Jak tytuł wskazuje – to również rapowy manifest, który mówi o tym, o co według autora tutaj chodzi. Do tego nawiązanie do Rapu, czyli bardzo starego numeru Mielona, który oczywiście w inny sposób, ale opowiadał o tym samym.

Tym utworem Mielzky po wielu latach odświeżył swój rapowy manifest niczym Martin Scorsese aktualizujący swoje wyznanie wiary z Ostatniego kuszenia Chrystusa filmem Milczenie. Trochę odleciałem z tym porównaniem, ale chodzi mi w nim o to, że Milczenie jest chujowe.

Mielonowi w tym kontekście należy się jednak umiarkowana krytyka. To nie do końca jest numer niefajnie rapowany o tym, jak fajnie rapuję, jak nawinął kiedyś inny truskulowiec. Ten track zarżnął przede wszystkim okropny bit Returnersów. Podziemie nawet z lepszą muzyką byłoby dalej strasznym potworkiem.

Trudno mi wskazać jakiekolwiek pozytywy w singlu Bisza. Może parę wersów nawet siada, jak ten o szmaciance, albo dwa wersy o dryblingu. Kto by przypuszczał, że jemu jako niemal jedyne, wyjdą akurat piłkarskie wersy. Jednak przeważająca większość z nich to jakieś suchary, nietrafione strzały, powtarzanie się albo linijki, które od razu wiesz, jak się skończą. A taki numer powinien wersami stać. Co on ma z tą muzyką do windy albo McDonaldem, bo słyszę o nich od niego już któryś raz. Zresztą zostanie mi chyba jakiś guz po uderzeniu cringe’u w wersie o frytkach.

Gdy usłyszałem słowo czaisz? jako adlib po wersie jedni kasują idiotów słono, a ja kasuje idiotów, to się zesrałem. Z tego, jak zostałem przebiegle przejrzany przez chytrego bydgoszczanina, bo faktycznie nie czaję. Nie czaję, co to znaczy kasować słono, bo wydawało mi się, że słono to można zapłacić. Normalnie bym się nie dopierdalał do czegoś takiego, ale to jakiś artefakt próby napisania na siłę panczlajnu przez twórcę, który bardzo dba o poprawny język.

Tryharduje też refren, gdzie to powtarzanie tytułu jest okropnie irytujące, a całość nie ma żadnej mocy, energii czy czegokolwiek, co by uzasadniało zostawienie go. Do tego w tym numerze Bisz miejscami jakoś dziwnie rapuje, jakby chciał trochę podukać na tym trapie. Trapie, który też nie jest specjalnie spektakularny i nie wyróżnia się jakoś szczególnie, ale ten bit nawet dałby radę, jakby raper go tak nie zmarnował.

W artykule o poprzednich singlach pisałem o Bagnie sprzed kilku lat, które od Podziemia jest wielokrotnie lepszym pokazem skilli i reklamą Hotelu Underground. Ten singiel przypomina bardzo Raport z walki o wartość. Tamten projekt podejmował między innymi te same tematy, ale przy tym był świetnie napisany, a wiele wersów i podkładów z niego dalej robi wrażenie, chociaż słychać, że już się trochę zestarzały.

Przez lata można było usłyszeć wiele opinii, że Bisz mógłby zrobić zajebistą braggową płytę, ale za bardzo jest zajęty siedzeniem na swojej chmurce projektów o innym charakterze. Teraz naprawdę jest mi szkoda, wręcz przykro, że w końcu się doczekaliśmy, a ten projekt okazuje się zawodem, a już na pewno nikomu nic nie udowadnia. Bisz jest gościem, który mógłby wejść na te trapy i nawinąć takie zwrotki, że piałbym z zachwytu, a może i przy okazji przekonałby też tych, którym nie podobało się, jak wcześniej bujał w obłokach. Niestety ten album trafił na dołek w sinusoidzie jego rapowej formy. A przynajmniej to pokazuje ten singiel.