Są we mnie trzy wilki. Pierwszy z nich namawia mnie, bym rozpoczął recenzję od krótkiej notki biograficznej, ponieważ obecnie większość słuchaczy rapu w Polsce jest młodsza niż klasyczna Płyta pilśniowa z 2001 roku, a może i nawet – olaboga – niemniej klasyczne Czarno widzę z 2006. Drugi namawia, bym zamiast tego podsumował mój osobisty stosunek do muzyki zespołu, bo bio byłoby w złym stylu. Trzeci namawia mnie, bym rozpoczął ją od żartu o charakterze genitalno-stomatologicznym i chyba wygrał. Tak więc chuj wam w dziąsło, tyle będzie z tego wstępu.
Afro Kolektyw wrócił. Wróciły rapsy, wrócił i nieumiejętnie imitowany przeze mnie w poprzednim akapicie wulgarny humor. Siódma płyta grupy odbywa się pod wykpiwaną przez Afrojaksa plakietką „organicznego hip-hop jazzu”, czyli stylu, za który ją kochamy. Owy styl jest w 2023 roku nieuniknienie inny, bo realizowany przez doświadczonych muzyków po wielu latach przerwy na wyciąganie nowych wniosków. Już sam tytuł Ostatnie słowo poza tym, że lekko powiewa grozą, trafnie zapowiada konsolidacyjny charakter albumu. Stare oblicze Afro Kolektywu zostało tutaj potraktowane na nowy sposób przez nowy skład i nowe gówniane czasy.
Piosenki z płyty w większości oczywiście jadą na rytmach tzw. klasycznego hip-hopu. Ostatnie słowo to tradycyjnie niesamplowany miks funkowych brzmień, jazzowych akordów i automatowych bitów o temperaturze gdzieś pomiędzy Połącz kropki z 2008 roku, czyli poprzednią hip-hopową płytą zespołu, a solowymi wyczynami Afrojaksa. Po pierwszym odsłuchu zastanawiałem się, czy nie potrzebuję dodatkowego elementu niespodzianki, ale doszedłem do wniosku, że w tej grze słychać tyle kolorytu, że przyczepka byłaby nieuczciwa. Nowy sound Afro Kolektywu jest tak solidny i profesjonalny, jak tylko mogłem sobie zamarzyć.
Ci, co znają liryki Afrojaksa, wiedzą, że gość dostarcza lepiej niż większość kurierów. Te na Ostatnim słowie pokazują klasę tekściarza, ale nie da się ich traktować jako kolejnej porcji tego samego. Teksty na płycie są bardziej abstrakcyjne, eteryczne i nieoczywiste. Czuć, że Afro po latach pisania solowych materiałów z obrazoburczym, ekshibicjonistycznym konkretem zdecydował się na odbicie w drugą stronę. Bekowe puenty i bezpośrednie satyry występują tutaj z mniejszą częstotliwością i siłą niż na jego innych rapowych nagraniach. By naprawdę docenić teksty na albumie, wypada je dokładnie przestudiować, ale ja nie jestem typem słuchacza, którego rajcują takie zabawy.
Jednym z najważniejszych czynników w moim odbiorze płyt jest ich poziom w rozbiciu na poszczególne piosenki. O Ostatnim słowie można powiedzieć, że jest albumem dość równym. Łatwo mi go porównywać z Połączem, który jest całościowo porównywalnie dobry, ale w nierówny sposób. Najmocniejszymi momentami nowej płyty Kolektywu są przebojowy „ausser betrieb”, gęsty zarówno w warstwie tekstowej jak i instrumentalnej „polonez dla początkujących” oraz szybki, taneczny „zawsze będziesz szedł sam”. To bardzo dobre kawałki, ale nie myślę o nich w kategorii ulubionych. Z drugiej strony – nie podoba mi się tylko mało błyskotliwy „krw z krwi” i to też nie tak bym się wybijał z rytmu.
Rezultatem powrotu Afro Kolektywu do świata projektów żywych jest płyta, którą bardzo łatwo jest mi polubić i szanować, a trudniej pokochać. Sercem płyty są utwory z całą pewnością dla mnie miłe i przyjemne, ale odczuwam, że jest między nami pewna bariera. Wydaje mi się, że są przede wszystkim przeznaczone dla fanów, a ja jestem tylko miłośnikiem paru starych płyt. Jestem pod wrażeniem pracy członków zespołu i sesyjniaków, której efektem są świetnie zaaranżowane, wysmakowane piosenki, ale Ostatniemu słowu daleko od arcydzieła pokroju Czarno widzę. Mimo to wiem, że jak będę stał w kwietniu w tłumie w Hydrozagadce, coś się odblokuje. Pobujam się, pośpiewam, pośmieję, pewnie nawet i wzruszę.
Ocena: 7/10